Satellite
  • Day 10

    Pa amb tomàquet (Villalón de Campos)

    August 15, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 27 °C

    Schroniska bywają różne. Można je podzielić na municypalne, kościelne i prywatne. Taka klasyfikacja jednak, choć sporo mówi, niekoniecznie ujmuje to, co w życiu pielgrzyma (i schroniska) kluczowe: bycie-przyjętym.

    Z całą szczerością przyznać muszę, że nie tylko na madryckim szlaku doświadczenie to coraz rzadsze (choć może nie od wczoraj tak jest). Co znaczy być przyjętym? Jakiego przyjęcia się oczekuje? Może lepiej: o jakim się marzy, bo pielgrzym, sezonowy bezdomny, żebrak czterech ścian, żadnych pretensji rościć sobie nie może. Przestaje być klientem, a uczy się przyjmować. To chyba najcenniejszy element pielgrzymki, którego tak nam brakuje na co dzień.

    W tym kontekście trudno mówić o przyjęciu w oficjalnym, rządzącym się regulaminem wielkim schronisku municypalnym, którego opiekunowie – urzędnicy spisują imiona, numery, przyjmują opłaty, wydają kwity i wyznaczają miejsca w dormitoriach. Nie jest też tym przyjęciem, o którym mowa, mniej lub bardziej luksusowa gościna w prywatnym schronisku, które w swym funkcjonowaniu zbliża się raczej do pensjonatu (o różnym standardzie usług).

    Schroniska, za którymi tęsknię, to te prowadzone przez wolontariuszy, gdzie wszystko opiera się na dawaniu. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: pielgrzym jak najbardziej, w poczuciu sprawiedliwości i w zgodzie z tą logiką dawania, powinien zostawić nieoszczędną ofiarę. Może ona być wyższa nie tylko od urzędniczej zapłaty, ale i od rachunku pensjonarskiego. Rzecz bowiem nie w kalkulowaniu, ale wprost przeciwnie: w zamknięciu na nie oczy, w naiwnym zaufaniu, że dając szczodrze, nigdy nie tracimy. Tego też nam dziś brakuje.

    W mojej relacji z camino nie mógłbym zatem pominąć nienarzucającego się, a jednocześnie niesłychanie hojnego przyjęcia przez wolontariuszy w schronisku w Villalón de Campos. Szczęście trafiło mi się podwójne, bo akurat Maria Cinta i Rafael, katalońskie małżeństwo w średnim wieku następnego wracało do domu i z tej okazji urządziło uroczystą kolację dla nowych znajomych z miasteczka, Josefy i Pabla, na które poza mną załapał się też nowy albergeiro, Raul (wszelkie imiona prawdopodobne, choć raczej nieprawdziwe).

    Jeśli wspomniałem o uroczystej kolacji, trzeba dodać, że na – modłę katalońską, z akcentami lokalnymi. A zatem uginających się od talerzy stół zimnych przekąsek: lokalnych wędlin, serów, pomidorów, oliwek, sałatek, no i oczywiście pa amb tomàquet – przygotowany na życzenie przyjaciół, żeby wiedzieli, jak się go poprawnie przygotowuje w Katalonii i nie dali się nabrać na wszędobylskie podróbki. Danie rzeczywiście tyleż proste, co łatwe do oszukania przez zbytek ambicji i improwizacji. To po prostu chleb (może być na zimno, może być grzanka) z wtartym weń pomidorem. Mile widziana jest oliwa, sól i roztropnie dobrane dodatki. Jednak kluczowym elementem jest wtarcie pomidora. To nie ma być bruschetta!

    Siedzimy do późna, komentując wszelkie możliwe tematy: od bezczelnych pielgrzymów po pożary w Galicji. Maria Cinta i Rafael wciąż jeszcze emocjonują miejscami, które przy okazji udało im się zwiedzić w Kastylii i z dziecięcą naiwnością amerykańskich turystów dopytują, czy coś jeszcze ciekawego zostało. To oczywiście tylko uwalnia rzekę miejscowości, zamków, kościołów, rezerwatów, którymi przekrzykują się Josefa i Pablo, dumnie prężąc kastylijską pierś.

    Czy to z powodu obfitej kolacji, czy z nadmiaru wrażeń, długo nie mogę zasnąć. Leżę na łóżku, wsłuchując się w ciszę. Dobrze wiem, że za wszelką cenę powinienem już spać – przede mną długi i gorący dzień. Ale jakoś nie rozpaczam, że mi się nie udaje. Smakuję tę chwilę. To już ostatni gościnny dom przed…
    Read more