• Dzień 5 - dzień restowy

    31. Januar 2024 in Japan ⋅ ☁️ -1 °C

    Po mocnym wulkanie, uwzględniając prognozy na czwartek zdecydowaliśmy, że dzisiaj odpoczywamy.
    Po niesamowitej burzy mózgów gdzie każdy wyrywał się z coraz to nowszymi pomysłami wymyśliliśmy następujący plan:
    Śniadanie.
    Magiczne źródełka.
    Japońska wioska.
    Onsen.
    (Tak naprawdę Hokkaido niewiele oferuję atrakcji typowo turystycznych poza ENDLESS POWDER HEAVEN. Wystarczy powiedzieć, że przewodniki turystyczne jako jedna z pierwszych atrakcji głównego miasta wyspy wymieniają wieżę telewizyjną …).

    Najpierw pojechaliśmy do gorących źródełek - Hell’s Valley.
    Przejazd ok 1h, bardzo przyjemny drogą ekspresową. Dopiero teraz zjeżdżając w dół droga zauważyliśmy, że jesteśmy stosunkowo wysoko do oceanu bo ok. 150-200m n.p.m.
    Na miejscu po dotarciu do Noboribetsu przywitał nas niesamowity zapach zgniłego jaja, czy jak to Japończycy opisują - jajecznego pierda (?).
    Można powiedzieć tak - na Google Maps są świetne zdjęcia. Świetne.
    Jest sporo dymiących kopczyków, trochę żółtych i pomarańczowo-zielonych skał, jest ścieżka (nieodśnieżona cała w lodzie) którą można dreptając podziwiać te dziwy!
    Na sam koniec oczom ukazuje się wisienka na torcie - magiczna sadzawka gdzie następuje kulminacja doznań zapachowych - japoński pierd 💨 poziom Shoguna.
    No kurna napatrzyć się nie mogliśmy 🙄
    Generalnie mocna konkurencja dla Świętochłowickiej Kalinki.

    Natchnieni (dosłownie) tymi widokami, zostawiliśmy wujka Papryka (który nie chciał się rozstawać z lokalnymi zapachami) w hotelu z bufetem i pojechaliśmy w 4 osoby, do japońskiej wioski imitującej prawdziwą starożytną japońską wioskę.
    Patrząc z daleka baliśmy się że przeżyjemy straszny kicz - m.in. w wachlarzu atrakcji miało być przedstawienie Ninja.
    Noboribetsu Date Jidai Village (bo tak nazywał się ten przybytek) okazało się ładnie zorganizowanym miejscem z całkiem fajnymi miejscówkami pokazującymi życie Japończyków w dawnych czasach. Oczywiście wszystko na sposób japoński - czyli trochę - nie bójmy się użyć tego słowa - no trochę pojebany.
    Można było zobaczyć nadgryzioną już czasem figurkę dzieciaczka w kibelku podczas czynności wymagających kucania. Znów idąc przez „labirynt Ninja” konieczne było otwieranie losowych drzwi. Za jednymi z nich była tym razem Pani w tej samej pozycji, przyłapana na gorącym uczynku 🤷‍♀️
    Także HE HE udaliśmy się do miejsca treningów czyli do strzelnicy. Tam spróbowaliśmy sił w strzelaniu z łuków i w rzucaniu shurikenami (gwiazdkami ninja!!!🥷)
    Po spektakularnym sukcesie szybko opuściliśmy ten domek i udaliśmy się do domu Ninja gdzie zobaczyliśmy przedstawienie. Oczywiście po japońsku, ale mając przed sobą BARDZO skomplikowaną historię (Japończycy mają w sobie coś takiego że lubią wszystko rozdrabniać na szczegóły) dało się w miarę zorientować o co chodzi.
    Bardzo fajna choreografia, bardzo fajnie zagrane sceny walki.

    Następnie powrót do hotelu gdzie zostawiliśmy Patryka i jazda na Onsen - czyli ciepłe baseny z naturalną, gorącą wodą.
    Jak przeczytaliśmy Onseny cieszą się tutaj pewnymi tradycyjnymi zasadami. M.in.: należy się dokładnie wyszorować przed wejściem, należy wszędzie chodzić na bosaka, należy zachować ciszę, zakaz wejścia z odkrytymi tatuażami (bo się źle kojarzy z Yakuzą), zakaz strojów kąpielowych, podział na płcie.
    Doczytaliśmy również, że nie wszystkie Onseny stosują tak restrykcyjnie te zasady więc poszliśmy do takiego z dużą ilością dobrych opinii na Google.
    Jak się okazuje ten Onsen był jednym z tych klasycznych, tj. jedyne odstępstwo od tradycji to możliwość wejścia z tatuażami na ciele.
    Liczyliśmy jeszcze na możliwość zachowania ręczniczków na pasie ale srogi Pan dziad zganił nas za ten ZWARIOWANY pomysł.
    Generalnie sam Onsen na plus - naprawdę ciepła (wręcz gorąca) woda, czysto i parno. Fajny relaks.
    Pozostałe przeżycia wizualne zasłonie kotarą milczenia. W dużym skrócie: japoński festiwal kiełbasek który siłą rzeczy musieliśmy przeżyć.

    Po Onsenie na totalnym ssaniu pojechaliśmy coś zjeść. W Japonii muszą używać czegoś innego niż Google Maps bo znalezienie knajpy graniczy z cudem.
    Trafiliśmy na coś mocno japońskiego, gdzie żeby wiedzieć co zamawiamy musieliśmy tłumaczyć japońskie robaczki Google translatorem na Polski.
    Knajpa fajna ale oni naprawdę ale to naprawdę nie znają NIC z języka angielskiego.
    Fun fact: nie ufajcie wszystkiemu co pokazuje Google translator. Można być bardzo źle zrozumianym 🦝

    Następnie domek i SAKEEEEEE wraz z totalnym zgonowaniem.
    Onsen wyciągnął z nas resztki sił.
    W czwartek POWDER ALERT ‼️ 🚨 ⏰

    Ciekawostki (chyba):
    1. Japończycy podczas opadu śniegu używają parasolek.
    2. WSZYSTKO pakują w foliowe opakowania. Hitem dla mnie jest pojedynczy KĘS kabanoska (ok.3-4cm) w foliowym próżniowym opakowaniu.
    3. W jednej z knajp sedes był wyścielony futerkiem z długim włosiem. Tak. Ciepło w pupkę ale jakoś tak…hm.
    Weiterlesen