Satellite
Show on map
  • Day 3

    Glyders zdobyte!

    August 30, 2021 in Wales ⋅ ⛅ 14 °C

    Po dodaniu etapu I założenia czasowe wedrowki trochę się nam rozjechały. Mieliśmy startować o 10, jest 12, wszyscy głodni, a przed nami ciągle jakieś 14km po górach, z ostrymi podejściami (wysokość względna = bezwzględna, jak to w UK, = 1000 mnpm. A co do ścieżki, zwłaszcza w części powrotnej, to opisujący trasę wspominają, że "czasem ja widać". Nic to, oceniamy przy posiłku nad strumykiem, mamy 6-7 h do zachodu słońca, ogarniemy. A w razie problemów, z Glyders można zjeść wcześniej do głównej drogi i łapać autobus.
    Na trasie jesteśmy w zasadzie sami, i dobrze. Bo jak się okazuje, zgodnie z zasadami sztuki jesteśmy przygotowani na gwałtowne pogorszenie pogody, a zdecydowanie mniej na upalne tropiki. I okazuje się, że w celu zapobiegnięcia upieczeniu, niektórzy muszą iść bez koszulek, a inni bez spodni. Nie sądzę, żeby napotkani Anglicy nawet podnieśli brew na ten widok, ale jednak dobrze, że nikt naszego niecodziennego przyodziewku nie ogląda.
    Miłe złego początki, mimo, że ciągle w górę, jest w zasadzie idyllicznie. Łąki, wrzosy, strumyczek, gdzieniegdzie drzewka. Posuwamy się wolno w górę, szukając charakterystycznego jeziorka przy którym należy odbić na Glyders.
    Wraz z wysokością, po godzinie mniej więcej, droga się wreszcie wyplaszcza, i, alleluja, zaczyna wiać. Można się więc przyodziać bardziej konwencjonalnie, w ostatnim momencie, jako że z pojawieniem się jeziorka pojawiają się inni wędrowcy. Prawie jak na pustyni przy wodopoju, schodzą się z każdego kierunku, jak widać nasz był najmniej popularny.
    I znad jeziorka przeprowadzamy atak właściwy na pierwszy (i najwyższy) Glyder Fawr, (1001 mnpm). A jest to wyzwanie. Ściana kamieni i żwiru, usuwających się spod nog, bardzo ostro nachylona (~70° od poziomu, na oko, choć wiem, że nachylenie liczy się inaczej) gdzie każdy radzi sobie jak może, w zasadzie stanowi całość pozostałego podejścia. W pełnym słońcu, i w wietrze, wspinamy się walcząc o oddech, i po około pół godziny docieramy na płaskowyż, usiany grzebieniami z bazaltu. Warto było o taki widok walczyć!! Zanim otoczą nas chmury dążamy jeszcze obfotografować siebie w charakterze zdobywców, i panoramę, na Snowdon, na jeziora i nawet na zatokę Anglesee. Czas: 3.30. Do zmierzchu ~4h
    I czas na kolejne wyzwanie, czyli odnalezienie drogi do kempingu.
    Mapsme pokazuje nam początkowy kierunek i która ścieżkę że szczytu wybrać, i umiera, wyczerpawszy baterię. Na szczęście jesteśmy przygotowani z bardziej tradycyjna mapa OS, i opisem trasy (o tych ścieżkach które czasami widać).
    Kierunek na kolejne Glyders: Bwlch y Ddwy-Glyder, i Glyder Fach.
    Że ścieżkami jest jeden problem. Dopóki idzie się po trawie, względnie je widać. Niestety, na bazalcie, nie bardzo. Do tego Walijczycy, podobnie jak Anglicy, nie wierzą w oznaczanie tras, poza tymi najbardziej popularnymi, zakładając, że albo się umie, albo się nie wybiera na inne. Na szczęście chmury ustępują odrobinę, i mapę można łatwo orientować po rozlicznych jeziorach w okolicy, i kierując się na stary dobry rympał uderzać przez łąkę, wrzosy, kamienie, i domniemaną scieżkę we właściwym kierunku - na wschód.
    Założenie jest właściwe, i system działa dobrze, z wyjątkiem jednego drobnego elementu: goni nas czas. A droga przez łąki, wrzosy i kamienie (a od czasu do czasu i mokradła) ma to do siebie, że jest może i malownicza, ale mało efektywna. Dlatego z radością witamy jeden z główniejszych szlaków, nawet zaznaczonych na mapie, miners track, z północy na południe, do Pen-y-Pass, i z jego pomoca odnajdujemy nasza właściwą, umykającą trasę na wschód do Capel Curig. 5:30. Do końca jeszcze jakieś 4 km, z czego ostatni prosto w dół do kempingu
    Ale na ubitym trakcie ruszamy z kopyta, i następne 3km pokonujemy w rekordowym tempie. Z zatrzymaniem na zdjęcia, i podziwiania naszego kempingu, widocznego poniżej, o 6:10 jesteśmy przy odbiciu w dół. Ostatni kilometr, cel widać przed nami jak na dłoni.
    I byłoby zupełnie pięknie, gdyby nie to, że trasa kończy się w połowie zbocza, a właściwie nie kończy, tylko wbrew mapie zakręca z powrotem na wschód. Nie ma takiej ludzkiej siły, która by nas teraz zmusiła do nadłożenia kilometrów. Z premedytacją, i wielka ostrożnością, ruszamy przez trawę do kolan, paprocie do pasa i wądoły, na przełaj w dół. Nie jesteśmy pierwsi, którzy podjęli tę decyzję! Nie dość, że (niestety) widzimy ślady zdecydowanie nie po owieczkach w postaci pustych paczek po chipsach, to jeszcze przejścia przez kolejne płoty są przygotowane że stopniami, drabinkami i zasłoniętym drutem kolczastym. Tylko ścieżki brak....
    Tak czy inaczej, docieramy na kemping o 7:30, ciągle jeszcze w promieniach słońca, i kończymy dzień tradycyjnymi w górach zupkami chińskimi, które M'n'Ms okrzykują najlepszym jedzeniem pod słońcem :-)
    Read more