Satellite
  • Day 1

    Madrid

    August 6, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 27 °C

    Lubię ten moment, kiedy zaczyna się podróż. Zegarek (jedyny niewzruszony w tej scenie) pokazuje, że najwyższy czas wyruszyć w drogę. Nie trzeba się już tłumaczyć z niedoczekania. Czekanie zostaje domknięte obiektywnym biegiem chwil. Wstydliwą niecierpliwość zastępuje szlachetna roztropność: idź, bo się spóźnisz. Zarzucam więc plecak, w myślach nerwowo przebiegając po liście rzeczy oby-nie-pominiętych. I pozwalam sobie na ostatni rzut oka na nie do końca uprzątniętą celę. Czyżby w tym nieuporządkowaniu było coś z przesądu? Zaklinania powrotu? Że jeszcze tu wrócę, aby zwrócić rzeczom ich właściwe miejsca. Że przyjdzie dzień, kiedy wytrę kurz z najwyższej półki. Gdyby coś mi się stało, gdybym już nie wrócił, ktoś inny odsłoniłby bałagan mojej niesumienności. Wstyd. Więc jednak muszę wrócić. Choćby zabrakło innych powodów, niech naturalny strach przed wstydem i oskarżeniem w oczach tego, kto otworzyłby pustą celę, przywiedzie mnie z powrotem do domu.

    Wielokrotnie próbowałem rozgryźć system paryskiej kolejki RER linia B na lotnisko Charlesa de Gaulle’a. Część pociągów od Dworca Północnego bez przystanków przejeżdża prosto do Roissy. Inne do znużenia zatrzymują się na podmiejskich stacyjkach. Teoretycznie zadanie powinno być proste. Udało mi się kiedyś dotrzeć do rozkładu jazdy, jednak nigdy nie ma go pod ręką, gdy potrzeba, a ostatnio nawet ktoś zdjął go z dotychczasowego miejsca na stacji Porte Royale.

    Wciąż zatem jest pewną zagadką, zwieńczoną pozytywną niespodzianką lub rozczarowaniem, jaki pociąg zabierze mnie w podróż. Czy będę miał szczęście szybkiego i spokojnego transferu prosto na lotnisko, czy długą i męczącą pielgrzymkę przez wszelkie barwy, języki i zapachy przedmieść, z ogłuszającym jazgotem rozmów przez komórki? Tym razem jest spokojnie. Bez przystanków. Ale tylko do czasu, gdy gdzieś w okolicach mijanej stacji przy Stade de France, do wagonu nie wsiądzie nieokreślonej narodowości i wieku mężczyzna z charakterystycznym wózkiem przypominającym wózek na zakupy.

    Podobieństwo jednak nie zmyli nikogo, kto częściej podróżuje metrem. Mężczyzna ustawia się po środku wagonu, podkręca gałki w wózku, który okazuje się przenośnym (czy raczej przewoźnym) głośnikiem, wyciąga mikrofon i rozpoczyna koncert. W tym momencie trzeba zamknąć książkę, gazetę i odłożyć na bok wszelkie niedokończone myśli: opór nie ma szans: pogódź się z porażką. Pozostaje tylko grajek i jego koncert. Nic innego z nim nie wygra.

    Mimo wszystko pozostaje parę możliwości: nie ma sytuacji bez wyboru. Można na przykład próbować odgadnąć, jaką melodię usiłuje śpiewać mężczyzna. Odpowiedź nie jest oczywista, bo Bóg obdarzył go siłą głosu odwrotnie proporcjonalną do słuchu. Szanse na poprawną odpowiedź niewielkie, nawet biorąc pod uwagę, że przeboje z reguły dobrane z „francuskiego” repertuaru, zgodnie z wyobrażeniami przelotnych turystów.

    Jeśli nie czujesz się na siłach w kwestiach muzycznych (i nie wpadłeś akurat na szalony pomysł spisania ze słuchu linii melodycznej (i rytmicznej) autorskiej wersji Edith Piaf), może masz zdolności lingwistyczne i chciałbyś pobawić się w inną grę: w jakim języku śpiewa/wyje Twój towarzysz? I tu zadanie nie jest proste, bo z braku znajomości słów, a może z braku monet w koszyku, śpiewak wyciął wszelkie spółgłoski, i wyje melodię na samych samogłoskach, które swoją drogę płynnie przechodzą jedna w drugą i koniec końców okazują się dość przypadkowe wobec wszelkiego pierwotnego bądź urojonego sensu.

    Pozostaje Ci jeszcze zanurzyć się w stan otępienia. Przekonując samego siebie, że nic Cię nie obchodzi. Do czasu tylko, kiedy na scenie nie pojawi się tamburyn. Nawet jeśli pozostałeś obojętny na głuche dudnienie głośnika, wycie śpiewaka przypominające ujadanie wilkołaka albo kogoś, kto zapomniał założyć sztuczną szczękę, ostatecznie poruszy Cię tamburyn. W końcu jednak najgorsze tortury się skończą, a te koniec mają jak najbardziej szczęśliwy. Stacja – lotnisko – samolot – wybawienie.

    Madryt. Ulica Fernandeza Almagro. Kilkunastopiętrowy blok z hałaśliwym barem na parterze. Żadnego znaku, żadnego szyldu. Lista lokatorów przy domofonie w żaden sposób nie rozwiewa obaw, że koreańskie schronisko pielgrzymów w Madrycie istnieje jedynie w przestrzeni wirtualnej. Naciskam dzwonek, coś mówię, ktoś coś odpowiada. I cisza. Drzwi wciąż zamknięte.

    Ostatnia szansa. Zgodnie z instrukcją w mailu, podaną jako rozwiązanie awaryjne, wchodzę do baru i ryzykuję pytanie, które w każdym innym wypadku naraziłoby mnie na śmieszność. Brzmi jak sekretne hasło szpiegowskie: Czy jest klucz do albergue?

    Chyba sam nie wierzę w to, o co pytam. W tylu schroniskach spałem. Różne były, ale jednak znaleźć można jakieś podobieństwo rodzinne. Mniejszy-większy parterowy-piętrowy domek, gdzieś na skraju wioski (albo wprost przeciwnie w jej centrum), z ogrodem albo chociaż podwórzem (koniecznie sznurki na pranie)… Czy jest coś bardziej niekompatybilnego jak kilkunastopiętrowy blok w dzielnicy mieszkalnej na obrzeżach Madrytu?

    Kelner patrzy na mnie ze zdziwieniem. (Konsternacja) Po czym odpowiada, żebym się dowiedział przy barze. Idę wgłąb, mijając klientów zdziwionych moim turystycznym strojem i plecakiem. Powtarzam pytanie. – A, Koreańczycy? Proszę.

    Dostaję klucz, bez dalszych wskazówek: gdzie go potem zwrócić, na którym piętrze, które drzwi… Kelnerka jest już w kuchni.

    Licząc na to, że mieszkanie, do którego właśnie dostałem klucze, jest bliżej parteru niż dachu, ostrożnie rozpoczynam dalsze śledztwo. Cała moja nadzieja w tym, że może chociaż na drzwiach wejściowych zostawiono jakiś znak dla zagubionego pielgrzyma. Wdrapuję się na kolejne piętra i przyglądam się bacznie drzwiom. Mam szczęście. Na drugim piętrze znajduję drzwi obficie obklejone azjatyckimi naklejkami. Czas na kolejny krok. Wkładam klucz do zamka, licząc na to, że w międzyczasie nie uchyli ich przerażona Chinka oblepiona szóstką dzieci, z garnkiem z kluskami w ręce, w trakcie intymnej czynności przygotowywania rodzinnego obiadu. Nie mam zielonego pojęcia, co bym w takiej sytuacji jej odpowiedział. I nie pomaga wcale to, że mój strój za bardzo nie przypomina stroju włamywacza, ani to, że po dłuższym namyśle, nie widzę powodu, dlaczego oblepiona szóstką dzieci Chinka miałaby z garnkiem klusek w ręce otwierać drzwi akurat w środku intymnej czynności przygotowywania rodzinnego obiadu.

    Drzwi otwierają się – nie za przyczyną wyimaginowanej Chinki, ale mojego klucza, i już jestem, jedyny Europejczyk, w mieszkaniu, które koreańskie towarzystwo przyjaciół camino zamieniło na madryckie schronisko pielgrzymów. Młody Koreańczyk, który nie jest stąd i podobnie jak ja tylko tu nocuje, prowadzi mnie do pokoju, na którego drzwiach znajduję wśród innych karteczek tę z moim imieniem (jedyny napis alfabetem łacińskim w całym mieszkaniu).

    To jest moje schronienie. Na tę jedną noc.

    Schronienie… Nie potrafię słowami wyrazić, co ten jeden wyraz znaczy dla pielgrzyma. Jaki ładunek niesie. Ile emocji! Jaki szczególny klimat. Dom, bezpieczeństwo, swój kawałek – choćby wielkości materaca na piętrowym łóżku. Ale swój. Tu mogę zostawić plecak i pojechać do centrum miasta, aby z kościoła św. Jakuba odebrać credencial i ruszyć w pierwsze 8 kilometrów drogi przez niepielgrzymie ulice zapatrzonego w siebie, żyjącego swoim życiem miasta. Lżejszy, przez te pierwsze 100 minut, o zostawiony u celu plecak. Rzadki komfort pielgrzyma, który częściej wyrusza-z niż dochodzi-do.
    Read more