- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 1
- samedi 6 août 2016
- ☀️ 27 °C
- Altitude: 656 m
EspagnePlaza de Oriente40°24’60” N 3°42’40” W
Madrid

Lubię ten moment, kiedy zaczyna się podróż. Zegarek (jedyny niewzruszony w tej scenie) pokazuje, że najwyższy czas wyruszyć w drogę. Nie trzeba się już tłumaczyć z niedoczekania. Czekanie zostaje domknięte obiektywnym biegiem chwil. Wstydliwą niecierpliwość zastępuje szlachetna roztropność: idź, bo się spóźnisz. Zarzucam więc plecak, w myślach nerwowo przebiegając po liście rzeczy oby-nie-pominiętych. I pozwalam sobie na ostatni rzut oka na nie do końca uprzątniętą celę. Czyżby w tym nieuporządkowaniu było coś z przesądu? Zaklinania powrotu? Że jeszcze tu wrócę, aby zwrócić rzeczom ich właściwe miejsca. Że przyjdzie dzień, kiedy wytrę kurz z najwyższej półki. Gdyby coś mi się stało, gdybym już nie wrócił, ktoś inny odsłoniłby bałagan mojej niesumienności. Wstyd. Więc jednak muszę wrócić. Choćby zabrakło innych powodów, niech naturalny strach przed wstydem i oskarżeniem w oczach tego, kto otworzyłby pustą celę, przywiedzie mnie z powrotem do domu.
Wielokrotnie próbowałem rozgryźć system paryskiej kolejki RER linia B na lotnisko Charlesa de Gaulle’a. Część pociągów od Dworca Północnego bez przystanków przejeżdża prosto do Roissy. Inne do znużenia zatrzymują się na podmiejskich stacyjkach. Teoretycznie zadanie powinno być proste. Udało mi się kiedyś dotrzeć do rozkładu jazdy, jednak nigdy nie ma go pod ręką, gdy potrzeba, a ostatnio nawet ktoś zdjął go z dotychczasowego miejsca na stacji Porte Royale.
Wciąż zatem jest pewną zagadką, zwieńczoną pozytywną niespodzianką lub rozczarowaniem, jaki pociąg zabierze mnie w podróż. Czy będę miał szczęście szybkiego i spokojnego transferu prosto na lotnisko, czy długą i męczącą pielgrzymkę przez wszelkie barwy, języki i zapachy przedmieść, z ogłuszającym jazgotem rozmów przez komórki? Tym razem jest spokojnie. Bez przystanków. Ale tylko do czasu, gdy gdzieś w okolicach mijanej stacji przy Stade de France, do wagonu nie wsiądzie nieokreślonej narodowości i wieku mężczyzna z charakterystycznym wózkiem przypominającym wózek na zakupy.
Podobieństwo jednak nie zmyli nikogo, kto częściej podróżuje metrem. Mężczyzna ustawia się po środku wagonu, podkręca gałki w wózku, który okazuje się przenośnym (czy raczej przewoźnym) głośnikiem, wyciąga mikrofon i rozpoczyna koncert. W tym momencie trzeba zamknąć książkę, gazetę i odłożyć na bok wszelkie niedokończone myśli: opór nie ma szans: pogódź się z porażką. Pozostaje tylko grajek i jego koncert. Nic innego z nim nie wygra.
Mimo wszystko pozostaje parę możliwości: nie ma sytuacji bez wyboru. Można na przykład próbować odgadnąć, jaką melodię usiłuje śpiewać mężczyzna. Odpowiedź nie jest oczywista, bo Bóg obdarzył go siłą głosu odwrotnie proporcjonalną do słuchu. Szanse na poprawną odpowiedź niewielkie, nawet biorąc pod uwagę, że przeboje z reguły dobrane z „francuskiego” repertuaru, zgodnie z wyobrażeniami przelotnych turystów.
Jeśli nie czujesz się na siłach w kwestiach muzycznych (i nie wpadłeś akurat na szalony pomysł spisania ze słuchu linii melodycznej (i rytmicznej) autorskiej wersji Edith Piaf), może masz zdolności lingwistyczne i chciałbyś pobawić się w inną grę: w jakim języku śpiewa/wyje Twój towarzysz? I tu zadanie nie jest proste, bo z braku znajomości słów, a może z braku monet w koszyku, śpiewak wyciął wszelkie spółgłoski, i wyje melodię na samych samogłoskach, które swoją drogę płynnie przechodzą jedna w drugą i koniec końców okazują się dość przypadkowe wobec wszelkiego pierwotnego bądź urojonego sensu.
Pozostaje Ci jeszcze zanurzyć się w stan otępienia. Przekonując samego siebie, że nic Cię nie obchodzi. Do czasu tylko, kiedy na scenie nie pojawi się tamburyn. Nawet jeśli pozostałeś obojętny na głuche dudnienie głośnika, wycie śpiewaka przypominające ujadanie wilkołaka albo kogoś, kto zapomniał założyć sztuczną szczękę, ostatecznie poruszy Cię tamburyn. W końcu jednak najgorsze tortury się skończą, a te koniec mają jak najbardziej szczęśliwy. Stacja – lotnisko – samolot – wybawienie.
Madryt. Ulica Fernandeza Almagro. Kilkunastopiętrowy blok z hałaśliwym barem na parterze. Żadnego znaku, żadnego szyldu. Lista lokatorów przy domofonie w żaden sposób nie rozwiewa obaw, że koreańskie schronisko pielgrzymów w Madrycie istnieje jedynie w przestrzeni wirtualnej. Naciskam dzwonek, coś mówię, ktoś coś odpowiada. I cisza. Drzwi wciąż zamknięte.
Ostatnia szansa. Zgodnie z instrukcją w mailu, podaną jako rozwiązanie awaryjne, wchodzę do baru i ryzykuję pytanie, które w każdym innym wypadku naraziłoby mnie na śmieszność. Brzmi jak sekretne hasło szpiegowskie: Czy jest klucz do albergue?
Chyba sam nie wierzę w to, o co pytam. W tylu schroniskach spałem. Różne były, ale jednak znaleźć można jakieś podobieństwo rodzinne. Mniejszy-większy parterowy-piętrowy domek, gdzieś na skraju wioski (albo wprost przeciwnie w jej centrum), z ogrodem albo chociaż podwórzem (koniecznie sznurki na pranie)… Czy jest coś bardziej niekompatybilnego jak kilkunastopiętrowy blok w dzielnicy mieszkalnej na obrzeżach Madrytu?
Kelner patrzy na mnie ze zdziwieniem. (Konsternacja) Po czym odpowiada, żebym się dowiedział przy barze. Idę wgłąb, mijając klientów zdziwionych moim turystycznym strojem i plecakiem. Powtarzam pytanie. – A, Koreańczycy? Proszę.
Dostaję klucz, bez dalszych wskazówek: gdzie go potem zwrócić, na którym piętrze, które drzwi… Kelnerka jest już w kuchni.
Licząc na to, że mieszkanie, do którego właśnie dostałem klucze, jest bliżej parteru niż dachu, ostrożnie rozpoczynam dalsze śledztwo. Cała moja nadzieja w tym, że może chociaż na drzwiach wejściowych zostawiono jakiś znak dla zagubionego pielgrzyma. Wdrapuję się na kolejne piętra i przyglądam się bacznie drzwiom. Mam szczęście. Na drugim piętrze znajduję drzwi obficie obklejone azjatyckimi naklejkami. Czas na kolejny krok. Wkładam klucz do zamka, licząc na to, że w międzyczasie nie uchyli ich przerażona Chinka oblepiona szóstką dzieci, z garnkiem z kluskami w ręce, w trakcie intymnej czynności przygotowywania rodzinnego obiadu. Nie mam zielonego pojęcia, co bym w takiej sytuacji jej odpowiedział. I nie pomaga wcale to, że mój strój za bardzo nie przypomina stroju włamywacza, ani to, że po dłuższym namyśle, nie widzę powodu, dlaczego oblepiona szóstką dzieci Chinka miałaby z garnkiem klusek w ręce otwierać drzwi akurat w środku intymnej czynności przygotowywania rodzinnego obiadu.
Drzwi otwierają się – nie za przyczyną wyimaginowanej Chinki, ale mojego klucza, i już jestem, jedyny Europejczyk, w mieszkaniu, które koreańskie towarzystwo przyjaciół camino zamieniło na madryckie schronisko pielgrzymów. Młody Koreańczyk, który nie jest stąd i podobnie jak ja tylko tu nocuje, prowadzi mnie do pokoju, na którego drzwiach znajduję wśród innych karteczek tę z moim imieniem (jedyny napis alfabetem łacińskim w całym mieszkaniu).
To jest moje schronienie. Na tę jedną noc.
Schronienie… Nie potrafię słowami wyrazić, co ten jeden wyraz znaczy dla pielgrzyma. Jaki ładunek niesie. Ile emocji! Jaki szczególny klimat. Dom, bezpieczeństwo, swój kawałek – choćby wielkości materaca na piętrowym łóżku. Ale swój. Tu mogę zostawić plecak i pojechać do centrum miasta, aby z kościoła św. Jakuba odebrać credencial i ruszyć w pierwsze 8 kilometrów drogi przez niepielgrzymie ulice zapatrzonego w siebie, żyjącego swoim życiem miasta. Lżejszy, przez te pierwsze 100 minut, o zostawiony u celu plecak. Rzadki komfort pielgrzyma, który częściej wyrusza-z niż dochodzi-do.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 1
- samedi 6 août 2016
- ☀️ 27 °C
- Altitude: 710 m
EspagneArroyo de los Pinos40°28’36” N 3°42’14” W
Interludium (Madrid)

interludium (łac.) – 1. niewielki utwór sceniczny, o charakterze komicznym lub komiczno-satyrycznym, odgrywany w przerwach głównego widowiska; 2. wstawka muzyczna, w szczególności krótki utwór organowy grany podczas liturgii między czytanymi lub śpiewanymi wersetami hymnu, psalmu, w Niemczech — między wersetami chorału protestanckiego
Od lat fascynuje mnie idea interludium; przerywnika w powieści, spektaklu, widowisku, życiu… zupełnie niezwiązanego z główną treścią. Albo delikatnie związanego: w takiej mierze, w jakiej dla odkrycia sprzeczności konieczne jest podstawowe strukturalne podobieństwo.
Kiedy szukam jakichś przykładów, bardziej niż faustowskie korowody fantastycznych postaci czy halucynacyjne wizje powieści eksperymentalnych, przemawiają do mnie balety z XIX-wiecznych wielkich oper francuskich. Obowiązkowo w III akcie, aby podstarzali panowie z towarzystwa zdążyli spóźnić się do zarezerwowanej na cały sezon loży i uważnie wybrać tancerkę, z którą spędzą (mimo pięciu długich aktów i tak w końcu jeszcze) niekrótką noc, a może i dwie. Balety zasadniczo niezwiązane z treścią głównego dzieła, w której i tak do tej pory większość widzów zdążyła się pogubić. (Treść pretekstem dla muzyki, muzyka pretekstem dla baletu, spektakl pretekstem dla znacznie ciekawszego życia lóż i tego co potem.) W końcu nie każdy miał inwencję Meyerbeera, który wbrew zwyczajowi zdołał całkiem zgrabnie wpleść w treść Roberta Diabła kuszący balet zjaw upadłych mniszek.
Czy może zatem dziwić, że w mojej powieści nie mogłem sobie podarować okazji do wplecenia interludium? Dodajmy: wprowadzając tę strukturalną niespójność na nowy poziom. W końcu interludium spodziewalibyśmy się gdzieś w połowie utworu, a przynajmniej już po solidnie męczącej ilości rozdziałów. Tymczasem będzie prawie że na początku, oddając pierwszeństwo jedynie rozdziałowi pierwszemu, co by przedrostek „inter” miał jeszcze jakąkolwiek rację bytu.
Niech zatem kurtyna się podniesienie i w takt odgłosów nocnego Madrytu odegrane zostanie moje małe interludium!
Kładę się spać, zanim jeszcze na dobre zrobi się ciemno. Trochę zaniepokojony rozrzuconymi na pozostałych łóżkach torebkami, plecakami, klamocikami, których właściciele jak dotąd się nie pokazali i których późne przyjście może oznaczać niepożądaną pobudkę w środku tej i tak za krótkiej nocy.
Zasypiam.
Budzę się.
W cieniach i półcieniach rzucanych przez uliczną latarnię cały pokój zdaje się ruszać, płynąć, buzować. Po chwili, której potrzebują uśpione oczy by zyskać jakąkolwiek ostrość, z tych ruchów i fal wyłaniają się kształty poszczególnych postaci. Zastęp Koreańczyków krąży między łóżkami, podłogą i krzesłami.
Poczucie nierealności wzmacnia fakt, że tej bezbarwnej wizji nie towarzyszy fonia. Moi sąsiedzi wdrapują się na łóżka, sprzątają bagaże, przebierają się i szykują do snu z niespotykaną gracją – aby mnie nie obudzić. Gdy co jakiś czas mignie mi czyjaś bezimienna głowa, zamykam pośpiesznie oczy, by nie obrazić ich bezgłośnej grzeczności.
A oni kontynuują swój balet – między parterem dywanu a piętrami łóżek. Wspinają się, schodzą. Krążą, kucają. Bezbrzęcznie przesuwając garści rozsypanych na łóżkach szpargałów.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 2
- dimanche 7 août 2016
- ☀️ 26 °C
- Altitude: 891 m
EspagneParques Infantiles Multiaventura40°39’37” N 3°46’2” W
Znikający pies (Colmenar Viejo)

Drodze de Colmenar Viejo towarzyszy mi pies. Choć, jak wkrótce się okaże, jego obecność jest dość ulotna.
Pojawił się gdzieś na wysokości Fuencarral, nowowybudowanej dzielnicy mieszkaniowej na północnych obrzeżach Madrytu. Mniej więcej 15-20 minut po przejściu pod obwodnicą M-40, w porze przed świtem, kiedy już jest w miarę jasno, ale kolory nie nabrały jeszcze soczystości (oczywiście w takiej mierze, w jakiej można się jej spodziewać po przepalonej, sierpniowej, hiszpańskiej trawie), moim oczom ukazał się dość niespodziewany widok… Po prawdzie pierwsze wrażenie nie miało w sobie wcale nic z zaskoczenia. Mówimy wszak o porze, w której mało co jest w stanie zaskoczyć nieprzebudzony umysł – z wyjątkiem oczywistości. One wówczas okazują się w wysokim stanie podejrzane. Jakby te pierwsze minuty (godziny – w zależności od umysłu) rządziły się jeszcze logiką snu, godzącego się na fantazję i przeczącego powszedniości.
Parę metrów ode na lewo, na spłachetku pola, który po baczniejsze obserwacji okazał się otoczony siatką, stał pies. Żaden kundel czy półdziki stróż, jakich wiele można spotkać w Galicji i ze względu na które nocny marsz nawet z latarką i kijem w ręku może kończyć się zakładaniem szwów lub, w najlepszym razie, przymusowym nadrabianiem drogi. Pies jak najbardziej rasowy, szlachetny, domowy. Na oko psiego analfabety bliższy czy dalszy kuzyn sznaucera.
Nie szczeka. Podskakuje w miejscu. Wpatruje się we mnie zza siatki, ale nie podąża moim śladem.
Po chwili dopiero uderza mnie jego nie-na-miejscość. W promieniu kilkuset metrów nie ma nikogo poza nami. Wokół nie widać żadnego domu, a ogrodzony teren jest kawałkiem pustych zarośli. Na dobrą sprawę można zadać sobie pytanie, po co ktoś ogrodził pusty skrawek łąki, niczym nie wyróżniający się ze swego otoczenia. Samotny rasowy pies w pośrodku ogrodzonej łąki… Ale jestem już kilkaset metrów dalej, jak psa słychać nie było, tak nie słychać, a cień krzaków zasłonił już kontury jego sylwetki i poza pamięcią nie dysponuję żadnym dowodem, że kiedykolwiek istniał.
Powraca po paru minutach. Patrzy na mnie ze słupa, z szarej fotografii. Nie zatrzymuję się jednak i idę dalej. Za kilka minut pojawia się po raz kolejny. Tym razem przystaję i czytam, że zatroskani właściciele poszukują go. Zostawiają nawet numery telefonów i obiecują nagrodę. 1000 euro. Teraz wiem coś więcej, ale gdzie tam będę dzwonił?
Przez najbliższą godzinę w regularnych odstępach czasu spotykam około 15 psich klonów. Kilka z nich w wersji kolorowej. W zasadzie czemu nie miałbym zadzwonić? Mam telefon. Czy to aby na pewno ten pies? Czy ogłoszenie jest aktualne? Byłoby bestialstwem zostawić zagubionego rasowca, który być może dobrze prezentowałby się na przystrzyżonym, zieloniutkim trawniku (pomimo piekących upałów), ale nie gdzieś w chaszczach. Z drugiej strony jeszcze chyba za wcześnie, żeby dzwonić w niedzielę. A jeśli i tak nie śpią, martwiąc się o psa? W końcu decyduję się na jeden telefon po ósmej.
– Dzień dobry. Przepraszam za wczesną porę. Widziałem Państwa ogłoszenie. Nadal szukają Państwo psa?
– Tak. Znalazł Pan naszą suczkę?
– Nie wiem, czy znalazłem i nie wiem, czy to suczka, ale widziałem psa (albo suczkę) w dziwnym miejscu, o dziwnej porze, przypominającego (przypominającą) tego (tę) z fotografii. Tylko jak tu opisać to miejsce? Będzie trochę trudno. Proszę znaleźć w internecie szlak Santiago z Madrytu. Przecina Fuencarral i jakieś 15-20 minut po przejściu pod autostradą (zależy, jakie kto ma tempo, może dla Państwa to będzie pół godziny), są takie ogrodzone zarośla po lewej. Więc jeśli jakoś to Państwo pomoże, to życzę szczęścia.
Więcej powiedzieć nie mogę. Spokojny spełnioną powinnością idę dalej.
Idę, ale pies wcale mnie nie zostawia. Nie pozwala o sobie zapomnieć. Przemyka między paciorkami różańca, przegania myśli, łasi się między jednym a drugim pociągnięciem wody z bukłaka.
To w zasadzie normalne, że obiecuje się nagrody. Ale 1000 euro? To chyba dużo. Jasne, że dla rodziny pies wart jest więcej. (Pomijając sentymenty, ile kosztuje pies w Hiszpanii?) Z drugiej strony, czy za oczywistą pomoc można oczekiwać pieniędzy? I już zaczynam planować, komu mógłbym je dać, na jaki szlachetny cel przeznaczyć. Przebiegam w myślach intencje do modlitwy i nawet jedna bardzo by z taką psią nagrodą korespondowała. Byłby to cud spełnionej modlitwy od razu pierwszego dnia pielgrzymki.
Właściciele wydzwaniają z prośbami o doprecyzowanie miejsca. Ale cóż dodać mogę? Mogę powtórzyć to, co już powiedziałem. Z każdym kolejnym pytaniem i każdą kolejną godziną utwierdzam się w tym, że pies chyba jednak nie pozwolił się odnaleźć. Był to on czy nie? Przegonił go żar słońca? Znalazł dziurę w siatce i pobiegł dalej?
Tuż przed Colmenar Viejo widzę go (jak się potem okaże) po raz ostatni. Na szlaku kolejnego dnia właściciele już nie rozlepili ogłoszeń. Obraca się obrażony i chyłkiem wycofuje się z moich myśli. Pies, którego byciem jest znikanie.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 3
- lundi 8 août 2016
- ☀️ 27 °C
- Altitude: 910 m
EspagneManzanares el Real40°43’35” N 3°51’58” W
Rytm (Manzanares el Real)

Pierwsze dni są zasadniczo po to, żeby złapać rytm. Szczególnie rannego wstawania. Zdaję sobie sprawę, że w oczach innych pielgrzymów, a jeszcze bardziej napotkanych po drodze tubylców, robię co najmniej za dziwaka. Kto by myślał w Hiszpanii wstawać po piątej, dwie godziny przed świtem? I choć, zwłaszcza na początku, patrząc o tej porze na nieubłagany zegarek, jestem w stanie przyznać im rację, aż za dobrze wiem, że już o dziewiątej, kiedy zacznie robić się naprawdę ciepło, będę żałował, że nie wyszedłem jeszcze wcześniej albo że chociaż nie spiąłem się, żeby jak najwięcej podgonić w spokojne i rześkie nocne godziny.
Godzina pobudki pozostaje stała. Wbrew ciężkim godzinom przedpołudniowym nie przyspieszam też zbytnio tempa: wszystko ma swój rytm i nie wolno go zagubić. Tak jak te ostatnie godziny wypełnia zalane potem i oślepiające oczy nerwowe odliczanie brakujących kilometrów, tak te pierwsze, ciemne godziny rządzą się specyficzną ospałością. Trzeba pozwolić ciału stopniowo wychodzić ze stanu uśpienia. Nie gonić za wszelką cenę. W końcu stawiam moje zmysły na granicy możliwości, ograniczając im dostęp do danych. Noga po ciemku musi wyczuć kształt ścieżki, której nie zobaczą oczy. Te z kolei muszą wypatrzeć wyblakłą strzałkę, która każe zmienić kierunek, a kiedy jej brak, oszacować, którędy biegnie główna droga, nad czego oczywistością przy dziennym świetle ani chwili bym się nie zawahał.
Lubię wychodzić rano i rozkoszować się czernią nieba rozświetloną gwiazdami. Nasycać się ubóstwem detali, dawać sobie szansę skupienia się na każdym z nich. A gdy zabraknie wytrwałości do tej ascezy, dopowiadać wyobraźnią ukryte strony rzeczy spowitych mrokiem.
Ranna pobudka to oczywiście sztuka sprawnego i bezszelestnego zniknięcia ze schroniska. To przede wszystkim wymaga dyscypliny – nawet bardziej niż wprawy. Spakować cały plecak poprzedniego wieczora. Zostawić tylko miejsce na śpiwór i piżamę. Choć czasem rzeczywistość może nieco skomplikować te plany, ze swojej strony nie mogę pominąć niczego, co da się zrobić.
Ciekawe, że bardzo szybko podświadomie przestawiam się pod tę ranną dyktaturę budzika i praktycznie od drugiego dnia budzę się kilka chwil wcześniej, tak że daruję potencjalnym sąsiadom jeszcze jednego głosu. Wówczas zostaje tylko wysunąć się ze śpiwora, przebrać i po cichutku wymknąć z plecakiem i śpiworem (świetny worek na ewentualne drobiazgi) na dobrze wytłumiony grunt, gdzie już spokojnie mogę nieco głośniej dokończyć pakowanie. Dumnym, że w dużej mierze w tej uprzejmej cichości dorównuję moim koreańskim znajomym.
Ta dyscyplina oczywiście nie tylko kończy i zaczyna dzień, ale rządzi każdą jego godziną: dbać o zapas wody – nie oszczędzać okazji na napełnienie bukłaków – potem może jej nie być, a te 5 minut może uratować zdrowie; przygotować jedzenie na drogę; zatrzymać się w odpowiednim czasie; wyruszyć nie wcześniej ani nie później, niż wypada; po dojściu wziąć prysznic i od razu zrobić pranie; dowiedzieć się, gdzie i kiedy msza… Zmęczenie, choćby nie wiem jakie, nie jest wymówką, bo odrobina kompromisu może zanadto później kosztować.
W każdej z tych czynności jednocześnie nakładam na moje ciało wymagania, ale też słucham go. Szukam złotego środka między napinaniem granic i pokornym ich szanowaniem. Niby to oczywiste, że pielgrzymka kształtuje duszę. Mniej oczywiste, a jakże genialne w tej naszej powszedniej wybiórczości, jest to, że dociera do niej przez ciało.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 3
- lundi 8 août 2016
- ☀️ 25 °C
- Altitude: 1 172 m
EspagneCercedilla40°44’31” N 4°4’2” W
Nowicjat (Cercedilla)

Dwa pierwsze dni, po rozgrzanej suchej ziemi madryckiej stanowią swoisty nowicjat dla mojej kondycji i wytrzymałości. Choć jak na razie tereny są zaledwie pagórkowate (z kilkoma ostrzejszymi podejściami), dwa inne czynniki stanowią sprawdzian pielgrzymich ambicji: dystans i temperatura.
Dystans: wbrew pozorom to trudno ocenić. Większość przewodników zaleca około 25 kilometrów dziennie. Na trasie francuskiej i innych bardziej zaludnionych i popularnych szlakach da się wyodrębnić jeszcze krótsze kawałki, po 15-20 kilometrów. Wiadomo, że jeśli w grę wchodzi odcinek górski, będzie to aż nadto. Inne drogi, zwłaszcza te przebiegające na południu, o słabszej infrastrukturze, nie dają za wiele pola do manewru. Nierzadko przez bite 30-40 kilometrów człowiek będzie miał szczęście, jeśli znajdzie jakąś wieś na krótki odpoczynek, ale możliwość noclegu pojawi się dopiero u końca etapu.
W tym roku, podobnie jak w poprzednim, nie daję sobie dwóch pierwszych dni na rozgrzewkę, ufając, że średnia ilość kilometrów dziennie w ostatnim roku otwiera mi punkt startowy powyżej trzydziestki. Bardzo szybko jednak okazuje się, że autorzy przewodników zgubili po drodze nieco kilometrów i te planowane 30-35 kilometrów na dzień oscyluje bardziej wokół dystansu maratońskiego. A to wymaga nie tylko roztropnego rozłożenia sił, ale i dużej cierpliwości. Bo nawet najbardziej urozmaicona krajobrazowo droga, szczególnie odbywana w pojedynkę, po siódmej, ósmej godzinie zaczyna nużyć. I strach jeszcze pomyśleć, ile do celu pozostało! W takim wypadku zdrową praktyką jest zaprzestać zerkania na zegarek czy słupki kilometrowe. Wszak od zmęczenia gorsza frustracja.
Sprawdzian dystansu zostaje sprzężony ze sprawdzianem temperatury. To ona sprawia, że od pewnej godziny każdy kolejny kilometr staje się czyśćcem na ziemi. To ona ostatecznie stawia granicę możliwej drogi: co z tego, że nogi jeszcze nie zmęczone, co z tego, że po paru minutach przerwy powrócą nadwątlone siły, skoro za cieniem czeka skwar, w którym przebywanie przez pięć minut sprowadzi Cię niezawodnie do stanu sprzed pauzy.
Dlatego kluczowym słowem w ciągu dwóch pierwszych dni madryckiego słońca jest „źródło”. Pod tym względem Opatrzność zdaje się dostosować hydraulikę do pogody – inaczej niż w kolejnych, spokojniejszych dniach, ujęcia wody są rozmieszczone dość regularnie, tak że co parę kilometrów mogę nabierać wody do pełna. Całe szczęście, bo i tak ostatecznie zawsze dochodzę z pustym bukłakiem.
Może to zabrzmi po księżowsku, ale naprawdę z każdym rokiem utwierdzam się w przekonaniu, że nic tak nie sprawdza i kształtuje relacji jak wspólne chodzenie z plecakiem. Zmęczenie, ból, konieczność poznania siebie w niesprzyjających warunkach, do tego ubóstwo rzeczy, spraw i osób, które mogłyby bezpiecznie odwrócić uwagę od kwestii trudnych, zmuszają do wzajemnej pracy. Kto dojrzały, ten szybko zreflektuje się, że w pierwszym rzędzie nie nad drugą osobą (zmienianie) ani nawet nad relacją (akceptowanie), ale – nad własnym egoizmem.
Chyba właśnie na tym polega każdy nowicjat (nie tylko ten zakonny, ale i narzeczeński, i zwyczajnie: ludzki). Każdy z nich ma swoje środki. Na camino były nimi: dystans i gorąc. No i osoba do oswojenia zdecydowanie mniej wdzięczna niż druga połówka czy nawet współbrat zakonny – ja sam.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 4
- mardi 9 août 2016
- ☀️ 23 °C
- Altitude: 1 786 m
EspagnePuerto de la Fuenfría40°47’32” N 4°3’36” W
Brama Kastylii (Puerto de la Fuenfria)

Przełęcz Fuenfría stanowi najwyższy punkt wszystkich hiszpańskich szlaków Jakubowych. Przez stulecia, położona na wysokości 1796 m. n.p.m., stanowiła wyłom w Sierra de Guadarrama, służący komunikacji między Mesetą Północną a południem. Nic więc dziwnego, że ostatnie kilometry przed nią stanowi przeplatająca się sieć historycznych dróg, z których największe wrażenie robi świetnie zachowana rzymska droga.
Punkt strategiczny, ale mimo wybrukowanego gościńca i systemu straży dbającej o jego przepustowość, niekoniecznie dostępny o każdej porze roku. Przede wszystkim dlatego, że to w tym niewyróżniającym się na mapie półwyspu iberyjskiego miejscu znajduje się hiszpański biegun zimna.
Przepiękny krajobrazowo odcinek. Wielkie połacie opadających lasów przechodzących w łąki i pola, ze skalistymi szczytami w tle. Nic dziwnego, że Filip II i jego następcy wybrali te tereny, rozciągające się na południu w stronę Escoriala i podmadryckich wzgórz, a na północ – do Segowii, na prywatne tereny łowieckie (z zakazem hodowli owiec). Jeśli odbić kilka kilometrów od szlaku, można napotkać na pochodzące z różnych okresów pałace i domki myśliwskie.
Dzięki tej królewskiej pasji okalające przełęcz tereny dotrwały w stanie dzikim do wieku ochrony przyrody i turystyki górskiej. Nasycam się każdą chwilą, z żalem konstatując, że choć całe camino piękno, właśnie dziś przejdę najpiękniejszy kawałek drogi. I myślę o rzymskich żołnierzach, strażnikach, pocztylionach, królewskich polowaniach, wyglądając niecierpliwie pierwszego zakrętu, zza którego gdzieś na horyzoncie dojrzę majestatyczną sylwetkę Segowii – stolicy królów.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 4
- mardi 9 août 2016
- ☀️ 27 °C
- Altitude: 990 m
EspagneAqueduct of Segovia40°56’52” N 4°7’1” W
Łzy (Segovia)

Swego czasu ojciec Jan Góra dzielił się z nami pomysłem założenia klasztoru mniszek dominikańskich w okolicach ośrodka nad Lednicą. Pomysł ten powracał do niego co jakiś czas. W tej sprawie cierpliwie czekał na właściwy moment. Być może sprawa wymaga szczególnej interwencji (nomen omen) u góry, stąd po śmierci ojca wciąż na tę nową fundację czekamy. A że nie było dla niego na ziemi spraw nie do załatwienie, tak sobie myślę, że i Pan Bóg „ulegnie” jego namowom.
Planowanej fundacji towarzyszyć miały dwa symbole. Po pierwsze, ogromny bukłak na łzy, który zbierać miał łzy wypłakanych ludzkich nieszczęść. Po drugie, ogromna księga intencji, w której, od wstąpienia do zakonu, każda siostra miała zapisywać wszystkie intencje, o modlitwę w których została poproszona. Z taką księga miała na koniec zostać złożona do grobu.
Te dwa obrazy wróciły do mnie w zeszłym roku, kiedy zbierałem intencje do pielgrzymiej modlitwy. Z tą samą siłą przychodziły mi na myśl i w tym roku. Choć mój zeszyt z modlitwami proporcjonalnie mniejszy od życiowej księgi modlitw mniszek, brakowało mi wspomnianego bukłaka na łzy.
W ewangeliach można znaleźć kilka ważnych scen, kiedy Jezus się wzrusza przy spotkaniu z drugim człowiekiem. Myślę, że nie chodzi tam tylko o ludzką biedę, nieszczęścia, choroby. Wzrusza nie tyle zło, które dotyka człowieka, co złożone w nim dobro, które cierpi. Spojrzenie Jezusa pozwala zobaczyć człowieka pełniej, bliżej – zauważyć to, co normalnie skrywane. Mam jakiś tego przebłysk, czytając o problemach, troskach kryjących się w intencjach od znajomych osób, o których przecież sobie nie opowiadamy. Boimy się wypowiedzieć je na głos przed samymi sobą. Na piśmie zawsze prościej… Jeszcze silniejsze tego doświadczenie ma miejsce w czasie spowiedzi.
Czego się nie mówi? Co skrzętnie skrywamy? Automatycznie chciałoby się odpowiedzieć: to, co wstydliwe – słabości, grzechy, wady. Ale czy tylko? W końcu dostrzec zło jest bardzo łatwo – nie trzeba specjalnie prześwietlać drugiego człowieka. Ono zawsze, prędzej czy później wybije na zewnątrz. Bardzo łatwo też sobie to rzekome zło (fałsz, nieszczerość, hipokryzję) u drugiego człowieka domniemać. Jednak przecież oprócz tego, co ciemne, skrywamy w sobie i dobro. To dobro, którym nie chcemy się chwalić. Dobro często niespełnione – szlachetne intencje, tęsknoty, pragnienia, troskę świadczącą o wrażliwości…
Może to jakaś szczególna łaska, choć liczę na to, że jest to powszechne doświadczenie spowiedników, że w przeważającej większości spotkanie w sakramencie z drugim człowiekiem jest dla mnie niesłychanie pięknym (i zawstydzającym) odkryciem w nim dobra. Właśnie nie grzechu, ale dobra. O ileż więcej tego dobra, o ileż więcej niespełnionej miłości musi dostrzegać w nim Bóg! Może dlatego nie wyobrażam sobie, jak można takiego człowieka w trakcie spowiedzi sponiewierać, jak – na niego krzyczeć, poniżyć, karcić… (niestety z opowiadań wiem, że jak najbardziej to też się zdarza).
Staram się mieć w pamięci to doświadczenie, gdy wchodzę na ambonę. Jak tę wyzywającą mnie intymność spotkania w konfesjonale – tę pojedynczość, która podważa moją odrywającą się od rzeczywistości paplaninę – ocalić, gdy dzieli się ją przez setki słuchaczy? Nie pozwolić się ponieść magii mównicy. Mówić do setek bardzo wyjątkowych biografii, nie tracąc wrażliwości na nikogo… Czy to ta nieśmiałość w spotkaniu z kimś, kto w cztery oczy może zakwestionować moje zgrabne uproszczenia, sprawia, że nie wyobrażam sobie, jak można kogokolwiek potraktować z góry z wysokości ambony? Obym takiej wrażliwości nigdy nie stracił.
Dostrzeżenie ukrytego dobra wokół tego, co złe, brutalne, niesprawiedliwe, nieludzkie niesie w sobie jednak pewne niepokojące napięcie. Szlachetne intencje, skrywane dobro w żaden sposób nie unieważnia powagi grzechu. Przechodzi mnie dreszcz na to niby banalne spostrzeżenie, że i najwięksi zbrodniarze tej ziemi mieli swoje rodziny, zacisza domowe, uściski, pocałunki… Troszczyli się o swoje dzieci, tęsknili za żonami… Jak można unieść w sobie taką sprzeczność?
Nie ulegając naiwności wobec zła i tego niepokoju, jaki rodzi rozdwojenie „czułego zbrodniarza”, wolę mimo wszystko widzieć w skrytym dobru znak nadziei. Że nawet pośród licznych błędów, zawiści, złośliwości, żądzy odwetu i zwyczajnej ludzkiej podłości, człowiek ów wciąż jeszcze zdolny jest do dobra. Nie całe w nim zginęło. I choćby w zdecydowanej większości swoich decyzji mu przeczył, jest ono dla niego wciąż otwartą możliwością. Jeszcze może się zmienić.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 5
- mercredi 10 août 2016
- ☀️ 21 °C
- Altitude: 877 m
EspagneLos Huertos41°0’35” N 4°13’34” W
Ósemka (Los Huertos)

Moja ósemka, perfidny (by nie napisać: głupi) ząb mądrości, wykazuje zdumiewającą w swym uporze regularność w przypominaniu o swojej na wpół wyklutej obecności. Wierci się, kalecząc dziąsło, dokładnie wtedy, kiedy nie trzeba.
Czytam jeszcze raz ostatnie zdanie i odzywa się we mnie podważający wszystko duch filozofa: Chciałeś ukuć zgrabną frazę. Skoro twierdzisz, że twoja ósemka odzywa się, kiedy nie trzeba, to powiedz mi, proszę, kiedy to jest ten szczególny czas, kiedy ósemce boleć trzeba?
Drogi filozoficzny duchu podważania i kwestionowania, co to się wiercisz w swej manii poprawności z uporem nie mniejszym od rzeczonej ósemki! Wiem, że mnie prowokujesz – wszak żywisz się dialektyką sporu: tyle ciebie, ile mojego obstawania przy swoim. Pozwól więc, że przekornie (znasz to, aż nazbyt dobrze) pokonam cię twoją własną bronią i zaserwuję dziś małą głodówkę (nie tylko dlatego, że przy tym upale doprawdy nie chce się nic jeść). Przyjmuję twoją krytykę, nie odżegnuję się od niej i pokornie koryguję pierwotny koncept. Disputatio clausa est.
Moja ósemka, perfidny (by nie napisać: głupi) ząb mądrości, wykazuje zdumiewającą w swym uporze regularność w przypominaniu o swojej na wpół wyklutej obecności. Wierci się, kalecząc dziąsło, dokładnie wtedy, kiedy w sposób szczególny nie trzeba. A zatem: przed ważnym egzaminem, w czasie kilkugodzinnego rejsu statkiem wycieczkowym, w trakcie podróży ze skomplikowanymi przesiadkami, a już szczególnie w tym nieszczęśliwym szczególnie momencie, kiedy pielgrzymuję.
Gdy plecak ciąży, gdy gardło wyschnięte drapie, zasolone oczy ślepną, a kostka niemiło ociera o but, odzywasz się, ósemeczko droga, primadonno ty jedna, co zawsze pragniesz wszystko przyćmić sobą. Chcesz, żebym zapomniał o wszelkich innych problemach? Odbierając im uwagę, pragniesz wyrwać im mnie? Wiem, że za dwa, trzy dni odpuścisz – do następnego razu. A czy ty wiesz, że mam bardzo prosty i skuteczny sposób, żebyś zamilkła na wieki? Nie służą mi twoje metody zapominania o innych problemach. Możemyż żyć w zgodzie, czy…?En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 5
- mercredi 10 août 2016
- ☀️ 21 °C
- Altitude: 910 m
EspagneSanta María la Real de Nieva41°4’12” N 4°24’22” W
Mydło (Santa María la Real de Nieva)

Santa María la Real de Nieva okazuje się całkiem przyjemnym miasteczkiem. Miniaturowe schronisko, założone i pielęgnowane przez Javiera w domku, w którym mieszkali niegdyś robotnicy sezonowi z ubogiej Galicji, ma w sobie to „coś”.
To „coś” ma w sobie również senny placyk, gdzie w dwóch barach spotykają się rano, koło południa i wieczorem zdziwieni każdym obcym mieszkańcy. Nie próbuję nawet odpowiedzieć na pytanie, czy chodzą zawsze do tego samego baru, czy też istnieje tu jakieś szczególne kryterium podziału, antagonizm, tabu…
Najbardziej jednak to „coś” ma w sobie przepiękny podominikański kościół i klasztor (zajmowany obecnie przez dom kultury). Kiedy przychodzę wieczorem, żeby dołączyć się do mszy, muszę wyglądać jak duch dawnych mieszkańców. Zakrystian rozpoznaje mój habit i ze wzruszeniem oprowadza po świątyni, opowiadając o świętych patrzących na nas z obrazów. Nie przerywam mu, cierpliwie słucham, jak tłumaczy mi dobrze znane historie. Nie pośpieszam, bo sam się nie śpieszy. W końcu msza może się zacząć parę minut później.
Okazuje się wkrótce, że nie jestem tu jedynym żywym dominikaninem. Mszę odprawiać będzie pochodzący z tej miejscowości mój współbrat, który na co dzień pracuje w Wenezueli, a po mszy podejdzie do nas dominikanka, która również odpoczywa u rodziny na wakacjach.
Martin (wybaczcie, podobnie jak w przypadku wielu bohaterów tej powieści, zgubiłem gdzieś po drodze jego prawdziwe imię, pozwólcie więc, że zaistnieje dla was pod takimi imieniem) oprowadza mnie później po jednych z piękniejszych krużganków klasztornych, jakie życiu widziałem. Każda kolumna zdobiona jest unikalnym kapitelem, podpadającym pod jedną z czterech grup tematycznych: sceny biblijne, sceny z życia wiejskiego (według kolejnych pór roku), sceny z życia szlacheckiego (rycerskiego, arystokratycznego) i sceny z życia braci. Niektóre tematy powtarzają się, ale zawsze w oryginalnym ujęciu. Poszczególne grupy przeplatają się, na pierwszy rzut oka bez żadnego porządku – tak jak splecione sobą ze sobą w życiu i jak powinny być splecione z objawieniem biblijnym. Szczególnie zapadają w pamięci dwa, o wiele częściej powtarzające się przedstawienia z życia braci: alegoria głoszenia i słuchania, których owocność symbolizują wychodzące z ust/uszu pędy winne.
Po mszy idziemy na chwilę na taras jednego z dwóch barów (nie pytam o klucz wyboru). I jak dwóch nieznających się wcześniej dominikanów opowiadamy o tym, czym ostatnio żyjemy, jakbyśmy od dawna się znali. Szybko okazuje się, że mamy wspólnych znajomych. Martin jest ciekaw kapituły generalnej, z której niedawno wróciłem. Sam opowiada o coraz trudniejszej sytuacji w Wenezueli. Choć bracia nigdy nie mieli powodu do narzekania na hojność wiernych i męczeństwo z głodu jak na razie im nie grozi, na poważnie zastanawia się, czy wkrótce nie trzeba będzie odesłać do innego kraju starszych braci: leki są coraz droższe, a tych najbardziej potrzebnych może w ogóle zabraknąć… Kolejna bieda, myślę sobie, z której w ogóle nie zdajemy sobie sprawy – przejęci naszymi małymi, lokalnymi problemami…
Martin postanawia odprowadzić mnie do schroniska. Po drodze spotykamy coraz więcej jego znajomych i członków rodziny. Wbrew sobie wytrwale odmawiam zaproszenia na kolację. Niestety aż za dobrze wiem, że w hiszpańskim gronie ma nikłe szanse skończyć się przed północą, a nie mogę sobie pozwolić na wylegiwanie się w łóżku.
Ostatni przystanek: dom proboszcza. Przypominający bardziej mechanika samochodowego niż księdza Alfonso prowadzi nas do swojego królestwa – dobrze zgadłem – wielkiego warsztatu. Wyciera w brudną koszulkę usmarowane czymś dłonie i wypytuje o trasę camino, dzieląc się tysiącem porad co do możliwych tras, skrótów, postojów. Na koniec rzuca mi mały, szary krążek – mydło, które sam wyrabia i którym dzieli się z pielgrzymami nocującymi w miasteczku. Po chwili jestem zaopatrzony nie tylko w całą siatkę takich mydełek, ale i 101 powodów, dla których jest to najlepsze mydło na świecie. Po prostu: Hiszpan.
Dziękuję, żegnamy się, jeszcze parę znajomych Martina, wreszcie ostatnie, braterskie pożegnanie. Siatkę z mydłami zostawiam w widocznym miejscu schroniska – dla kolejnych wędrowców. Sam zabieram sobie dwa: na teraz i na przyszłoroczną wyprawę. Wszak takie mydło to dobry pretekst. Przez najbliższe miesiące będzie mi z półeczki o tych planach przypominało.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 6
- jeudi 11 août 2016
- ☀️ 23 °C
- Altitude: 801 m
EspagneNava de la Asunción41°9’15” N 4°29’18” W
Piach (Nava de la Asunción)

Kolejne dwa dni są w zasadzie dość krótkie. Wbrew namowom księdza Alfonsa nie decyduję się na jeden, 45-kilometrowy dzień, ale dzielę go na dwa mniejsze etapy. Bardzo szybko okazuje się, że była to jak najbardziej słuszna decyzja. Nie tylko ze względu na niezapomniane przeżycia z miasteczka o wdzięcznej nazwie Coca (które złożą się aż na dwa kolejne rozdziały), ale również ze względu na piach.
Pojawia się już kilka kilometrów po rozpoczęciu marszu. Mniej więcej w porze, gdy tuż przed świtem świat zaczyna nabierać kształtów – pozbawionych jeszcze kolorów. Stopy zapadają się, ślizgają, błądzą. Ze współczuciem, ale i ulgą patrzę na biednego (powiedzmy) Miguela Alonso, dwudziestokilkuletniego Peruwiańczyka, który z trudem brnie przede mną na rowerze. Przez te kilkadziesiąt minut, dopóki nie uda mu się odbić na objazd szosą, udaje nam się wyrównać tempo. Niestety wcale nie świadczy to o lekkości pieszej drogi.
Jak nie trudno się domyślić, zmienia się również krajobraz. Dotychczasowe bogactwo drzew, krzewów i traw zastępuje sosnowy monopol. Idzie się więc takim mocno przerzedzonym laskiem karłowatych, powyginanych drzew, które niewiele dają cienia, za to intensywny zapach żywicy. Nic więc dziwnego, że większość pni ponacinana, a do plastikowych pojemników ospale sączy się złotawa maź.
Zatem: ciepło, sucho, a jednocześnie duszno od żywicznych „kadzideł”… Może i dymu w tej liturgii leśnej brak, ale z powodzeniem jego miejsce zajmuje pył wzbijanego spod stóp piachu. Nic dziwnego, że po paru godzinach zaczynają piec wysuszone i popękane wargi.
Tak po krótkim, ale intensywnym marszu wbrew zawracającym mackom piachu, wchodzę do Coki, mając jeden cel: aptekę. Rozglądam się w jej poszukiwaniu, co nie uchodzi uwadze wychodzącej z supermarketu (powiedzmy) Juany.
– Czego szukasz?
– Apteki.
– O, to na drugim końcu miasteczka. A po co?
– Potrzebuję jakiejś maści na wargi.
Juana każe poczekać chwilę. Zostawia z siatkami starszą sąsiadkę, (powiedzmy) Pilar, i puka do pierwszego z rzędu (choć nieprzypadkowego) okna. Po krótkiej wymianie słów niewidoczny (nazwijmy go) Paco wystawia przez szparę rękę z kosmetyczką. Juana ze sprawnością każdej posiadaczki damskiej torebki wyciąga malutkie pudełko z maścią ziołową. Daje, żebym sobie namaścił wargi, po czym zamyka pudełko i wsuwa mi w dłoń.
– To dla ciebie. Pielgrzymom trzeba pomagać.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 6
- jeudi 11 août 2016
- ☀️ 23 °C
- Altitude: 803 m
EspagneCoca41°12’57” N 4°31’18” W
Narzuty i abażury (Coca)

Kiedy próbuję ubrać w słowa wrażenia ze schroniska w Coce, zaczynam nie dowierzać swojej pamięci. Gdyby nie zdjęcia, które przezornie zrobiłem, w życiu nie uwierzyłbym, że nie jest to miejsce tylko wymyślone.
Wyobraźcie sobie, że (zupełnie nie wiem, z jakiego powodu) wpadliście na szalony pomysł urządzenia schroniska pielgrzymiego w domu waszej dalekiej i lekko zdziwaczałej ciotki… W tym miejscu, które brzmi bardziej jak sen niż jawa, należy się pewne wyjaśnienie. W najmniejszym stopniu nie piszę tu o żadnej z moich drogich krewnych. Nie mam i nigdy nie miałem ciotki, o której piszę, i zapewne nikt z Was jej nie miał, ale dobrze wiecie, o kogo chodzi. Też ją znacie! (Teraz to już nie sen, ale poważne symptomy schizofrenii…)
Jeśli komuś w czymś to pomoże, uznajmy że chodzi tu o pewien topos kulturowy (choć, dalibóg, proszę ode mnie nie wymagać, bym teraz podawał jakieś literackie czy filmowe przykłady, bo nie mam zielonego pojęcia, gdzie ich szukać, ale jestem pewien, że gdzieś tam muszą być).
Mamy zatem tę naszą topiczną ciotkę, starą pannę albo wdowę, która mieszka najlepiej na wsi, a przynajmniej w innym mieście. Jest, owszem, nieco zdziwaczała, być może w oczach wszystkich poważnych członków rodziny – naiwna. Jako dzieci trochę się jej może i boicie, ale jednocześnie fascynuje was. Spędzacie u niej (chcący/niechcący) wakacje, których z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej nie możecie się doczekać. Bo ciotka taka głupia wcale nie jest. Ma swoje dziwactwa, ale dostrzega więcej niż inni dorośli. Nie jest naiwna, tylko potrafi zaufać i jako jedyna z dorosłych traktuje na poważnie wasze najdziwniejsze opowiadania i przygody. Może zresztą wcale żadnych przygód nie ma. Może koniec końców ciotka okazuje się wielką nudziarą. Ale i tak, w tajemnicy przed innymi, bardzo ją lubicie, a dziwactwa, które wszystkich innych drażnią, dostarczając obfitego materiału do pełnych wzdychania komentarzy, wam dodają chęci do życia.
Wyobraźcie zatem sobie, że wpadliście na ten zdumiewający pomysł, żeby zamienić dom waszej ciotki w schronisko pielgrzymie. Z niewiadomych powodów okazuje się, że leży on dokładnie na szlaku camino. Wynieśliście stare wersalki, stoliki, komody, a na ich miejsce wstawiliście proste, metalowe łóżka piętrowe z typowego schroniska.
Wyobraźcie sobie, że następnie wpuściliście z powrotem do domu waszą ciotkę (która wcale nie padła trupem na widok tego porażającego przemeblowania). Wróciliście do domu, a ciotka postanowiła nieco ocieplić ascetyczny wystrój wnętrz. Gdzie się dało, powstawiała stoliczki, foteliki, regaliki i szafeczki. W oknach pojawiły się firanki i zasłony. Potem dołączyły do nich obrusiki, serwetki i obowiązkowe lampy z abażurami. W końcu: zrobione na drutach lub pozszywane narzuty na łóżka, wazony ze sztucznymi kwiatami i całe mnóstwo bibelotów.
Na tym wcale nie koniec! Wyobraźcie sobie, że wasza ciotka jest wrażliwa nie tylko na potrzeby duchowe (te obrazeczki, książeczki, bukieciki…), ale i cielesne. Postanowiła zatem odpowiednio wyposażyć łazienkę i co rusz uzupełnia zapasy. Porozrzucała zatem tu i ówdzie całą masę kosmetyków o wymyślnych zapachach. Myjecie ręce, robicie pranie i nagle cali pachniecie niestety nie samym zapachem świeżości (swoją drogą, co to za zapach?), ale duszącą mieszanką perfum i kwiatów, której nazwy nie znacie, chyba że jest nią „ulubiony zapach ciotki”, za to dobrze wiecie, że ostatnią rzeczą, o jakiej marzycie, jest wionięcie nimi przez cały kolejny dzień podróży (bo zapachu, rzecz jasna, nic nie jest w stanie zagłuszyć, choćbyście pocili się do granic możliwości).
Widzicie to wszystko? To teraz dorzućcie jeszcze odrobinę szalonych detali i otrzymacie miejskie (!) schronisko w Coce. Ostrzegam: rzeczywistość może okazać się znaczenie bardziej fantastyczna od wyobraźni.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 6
- jeudi 11 août 2016
- ⛅ 22 °C
- Altitude: 794 m
EspagneCoca41°13’6” N 4°31’21” W
Klara (Coca)

Kto pyta, nie błądzi. A kto dzwoni do proboszcza, może się przyjechać… na przykład na odpustową mszę do pobliskiego klasztoru klarysek. I to w dodatku (tutaj musimy wprowadzić nową bohaterką, a jednocześnie nowy typ postaci, której znamienną cechą jest to, że nie muszę wymyślać jej imienia, bo jego nie da się zapomnieć) z dziarską parafianką, Conchą. To ten typ, który bez przerwy gada, bez przerwy poucza, zna się na wszystkim, wszystkim kieruje, po czym sam się ze sobą przekomarza, bo w końcu i tak nikt jej nie dotrzyma kroku.
Jedziemy zatem we trójkę wysłużonym samochodem, w górę i w dół złocistych pagórków, mijając z zawrotną dla piechura prędkością malutkie osady, których nazwy trudno spamiętać (nie dotyczy to oczywiście Conchy). Jose Alvaro (powiedzmy…) próbuje się przez tę tyradę przebić, prowokując żywiołową staruszkę, która bez zająknięcia daje się sprowadzić na dowolny temat (wrodzona nieśmiałość i poważne ubytki językowe powstrzymują mnie przed pójściem w jego ślady i zapytaniem, czy jej zdaniem istotnie arktyczna populacja humbaków na tyle się zwiększyła, że uzasadnia decyzję Japończyków o odłowie kilkudziesięciu osobników, czy też dotyczy to jedynie sejwali). Pochodzi (Jose Alvaro, nie humbak) z Kolumbii, przez co potwierdza moją tezę, że Kolumbijczycy są wszędzie. Po ośmiu latach jeszcze nie do końca zaaklimatyzował się w Hiszpanii, bo największym zmartwieniem ostatnich dni jest kilkudniowe święto miasteczka (encierro, korrida i całonocne zabawy), przez które nie zmruży oka. Zasadniczo jednak nie rozmawiamy, bo nawet po odwiezieniu Conchy, panuje między nami cicha zgoda, że jedyne, co nas po tej feerii tematów i plotek uratuje, to właśnie cisza.
Msza odpustowa gromadzi chyba całą wioskę, a do tego księży z okolic. Przy okazji doświadczam nowego stopnia zaawansowania językowego: zrozumieć ze słuchu hinduską mniszkę świszczącą po hiszpańsku. Jakbyście chcieli kiedyś kogoś oblać na egzaminie…
Po mszy dla wszystkich poczęstunek w ogrodzie. I tu: różnica kulturowa. Stół zastawiony ćwierćlitrowymi butelkami piwa, po które wszyscy w tych świętych murach sięgają. Do tego ciasteczka z klasztornej kuchni, a po nich kolejne słodycze: rosquillas (odpowiednik pączków) i płatki z ciasta faworkowego, których nazwy nie udało mi się ustalić.
Na koniec jeszcze jedna uwaga kulturowa: Jeśli na takim przyjęciu zaproponują wam lemoniadę, bądźcie przygotowani, że poza cytryną (i innymi cytrusami oraz przyprawami) istotnym składnikiem napoju będzie czerwone wino. Ta wiedza może wam uratować życie – szczególnie, że statystycznie taki napój jeszcze bardziej rozwiązuje język dziarskim parafiankom. A wtedy ratuj się, kto może!En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 7
- vendredi 12 août 2016
- ☀️ 20 °C
- Altitude: 747 m
EspagneAlcazarén41°22’10” N 4°40’29” W
Zające (bądź króliki) (Alcazarén)

Dziś moja droga przebiega wzdłuż. Wzdłuż kanału, wzdłuż nasypu po nieistniejącej już linii kolejowej, wzdłuż rzeki. Z dala od miast, wsi i ruchliwych szos. Jedynymi towarzyszami pozostają zatem dla mnie zające (bądź króliki).
Wychylają się z norek, nadstawiają zajęcze (bądź królicze) uszy, zastygają i, mniej więcej gdy dzieli nas już tylko pięć metrów, podrywają się do biegu, aby zniknąć w sąsiedniej norce, z której po chwili na nowo wysunie się para uważnych, zajęczych (bądź króliczych) uszu.
Choreografia ta ciągnie się godzinami monotonnej wędrówki – pomnożona przez dziesiątki, a może i setki puszystych skoczków. Jest w niej coś ze sztafety – nowy lokator płoszy dotychczasowego mieszkańca norki, który bez zawahania rzuca się do kolejnej. Z daleka wygląda to tak, jakby cała łąką się ruszała, chcąc w moje ślady porzucić swoją dotychczasową lokalizację i poznać odległe krainy (a przynajmniej tę sąsiednią łąkę, za miedzą). Nie jest to jednak spektakl przygotowany specjalnie dla mnie – pobocze ścieżki jest wręcz zryte od zajęczych (bądź króliczych) norek.
W zasadzie powinny to być zające. Wiadomo: żyją dziko i są nieco większe. Kto jednak mi zagwarantuje, że nie jest to jakaś enklawa dzikich królików, które, podobnie jak ich krewniacy z egzotycznych wysp, postanowiły skolonizować taki sobie bezimienny spłachetek łąki na pograniczy prowincji Segovii i Valladolidu? Również wielkość kicusiów na niewiele się zdaje: jak miałbym z tej odległości ją ocenić? Jedyny raz, kiedy spotkałem razem zająca i królika, był w muzeum historii naturalnej. Szkielety, owszem, potwierdzały istotne różnice anatomiczne. Niestety, jak na złość nie zabrałem ze sobą rentgenu, zresztą marny by był z niego pożytek przy tak zwinnych pacjentach.
Dlatego niech już zostaną zającami (bądź królikami). Czymkolwiek są – artyści z nich przedni!En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 8
- samedi 13 août 2016
- ☀️ 27 °C
- Altitude: 707 m
EspagneValdestillas41°28’32” N 4°46’18” W
Samotność (Valdestillas)

Chociaż, jak wspomniałem na początku, te zapiski z podróży dotyczą tego co na marginesie, to co istotne pozostawiając niedopowiedzianym, dopuściłbym się poważnego przekłamania, gdybym nie poświęcił paru słów mojej nieodłącznej towarzyszce – samotności.
Tak wyszło – nigdy tego nie planowałem i po dwóch tygodniach tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że nigdy świadomie bym do tego nie dążył – że ostatecznie w tym roku po raz pierwszy wyruszyłem w podróż sam. Nie byłoby to może aż tak dotkliwe, gdybym, jak w poprzednich latach, dzielił drogę z innymi przygodnymi pielgrzymami. Spotykalibyśmy się w kolejnych schroniskach, planowali następne postoje, uczyli się siebie, aby w końcu z nieukrywanym żalem się pożegnać. Jednak i tych pielgrzymów zabrakło – zostałem sam ze sobą – rekluz goniący horyzont otwartej przestrzeni.
Doświadczenie samotności powracało do mnie falami, przywołując różne jej oblicza i strachy. Najpierw ta fundamentalna samotność, gdy zdaję sobie sprawę, że nigdy do końca nie zostanę przez nikogo zrozumiany. Jak bliskich więzi bym nie budował, jak wiele z siebie nie wylewał, w głębi zawsze pozostanę dla drugiego człowieka tajemnicą. Muszę ją sam w sobie znosić. Mogę starać się ją zagłuszyć, uciekać z siebie w ramiona drugiego. Jednak ta samotność będzie wracała. Dojrzałość, zdaje się, polega między innymi na przyjęciu tej chłodnej pani, z pełną świadomością, że jej ból nigdy nie stanie się rozkoszą.
Mogę też, pokonany przez nią, popaść w jej inną formę. Obrazić się na ten podły świat, który nie chce mnie zrozumieć. Odrzucić strach przed samotnością, wybierając ją na złość. To samotność egoisty zmęczonego nadmiarem drugiego człowieka, który, nie przystając do mnie, bodzie w mój upór budowania świata na własną miarę. Nie chcę go więcej znosić. Niech chcę zestrajać z nim rytmu moich kroków. I wypieram się go, zostając z jedynym, od którego się nie uwolnię, a zarazem najniewdzięczniejszym z towarzyszy – sobą samym.
Idę zatem, ucząc się mężnie wytrwać z tą pierwszą nieusuwalną samotnością, a opierając się pokusie fałszywej wiary, która rodzi samotność egoisty. Koniec końców, choć w żaden sposób nie unieważnia to bólu wewnętrznej pustki, wiem, że nie jestem sam. Idą ze mną dziesiątki, jeśli nie setki cichych towarzyszy. Modlę się za nich, wspominam, tęsknię. W myślach przewijają się łączące nas melodie, miejsca, cytaty. Raz po raz śmieję się do i z siebie.
Uczę się dojrzałości, to znaczy nie wymagania od nikogo, by zapełnił moje braki. Nie potrzebuję was do niczego – chcę was na waszych warunkach. Zgadzając się na waszą wolność, zwracam ją samemu sobie – w tej szczególnej lekkości, jaką daje poprzestanie na owej skromnej chwili, którą dajemy sobie. Nie chcę szukać w niej niczego więcej niż bezinteresownej radości. Nabieram kolejny łyk gorzkiej samotności, szczepię się na zgorzknienie, bym tęsknym uściskiem nie zgniatał drugiego człowieka.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 8
- samedi 13 août 2016
- ☀️ 26 °C
- Altitude: 814 m
EspagneCiguñuela41°38’25” N 4°51’21” W
Ziemia pól (Ciguñuela)

Kończą się przyduszne lasy sosnowe. Gdzieś w międzyczasie umykają zaciszne strumyki i kanały. Przekraczam niewidzialną granicę i opuszczam ziemie rzeki Duero, stanowiącej przez wieki granicę między chrześcijańską a muzułmańską Iberią. Żegnam tę odrobinę cienia i wkraczam na tierra de campos, ziemię pól.
Wita mnie zostawiony w okolicach Madrytu skwar. Nabrane przez te parę dni wytchnienia siły muszą mi wystarczyć. Uczę się więc od nowa potu, ślepoty i suchoty. Powraca bezsilna złość na oddalający się horyzont. Wieża kościoła skrywa się za niewidocznymi wcześniej pagórkami. Schodzisz w dolinkę, która wije się między nimi, z każdym zakrętem licząc na to, że wreszcie wyłoni się znajoma sylwetka budowli. A ona jest coraz dalej.
W porannych godzinach, kiedy słońce pozwala jeszcze na beztroskie zwolnienie kroku i nieme podziwianie, daję się wciągnąć w ten fascynujący bezkres żółtych pól. Chciałbym nad nimi szybować, objąć je wzrokiem. Marne jednak szanse. Przegrywam z ich rozmachem. Sam jestem przezeń obejmowany.
Kto zmierzył wody morskie swą garścią
i piędzią wymierzył niebiosa?
Kto zawarł ziemię w miarce?
Kto zważył góry na wadze
i pagórki na szalach?
Kto zdołał zbadać ducha Pana?
Kto w roli doradcy dawał Mu wskazania…?En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 9
- dimanche 14 août 2016
- ⛅ 27 °C
- Altitude: 780 m
EspagneWamba41°40’31” N 4°55’0” W
Wizygoci (Wamba)

Nie raz w czasie pielgrzymki rzeczywistość zaskakiwała mnie w takim stopniu, że ze zdumieniem przecierałem oczy, zastanawiając się, czy jeszcze śnię, czy już popadłem w stan halucynacji. Nie inaczej było w pewien poranek, przed wschodem słońca w miasteczku o uroczej nazwie Wamba. Jest to, zdaje się, jedyna miejscowość Hiszpanii na literę „W”. Anomalię tę zawdzięczamy Wizygotom, którzy pozostawili po sobie kamienny kościół.
W miarę jak zbliżam się do rzeczonej miejscowości, dobiegają mnie jakieś krzyki, zaśpiewy, śmiechy, zadziwiające o tej wczesnej porze. Sprawdziwszy w głowie całą serię mniej lub bardziej idiotycznych hipotez (od podchodów dziecięcej kolonii po zasadzkę bułgarskiej mafii), zaczynam na poważnie zastanawiać się, czy przypadkiem zmysły nie odmawiają mi posłuszeństwa. Teoretycznie mogło to być jeszcze encierro, ale nawet byki pogardziłyby taką godziną. Mimo wszystko i na nie za wcześnie.
Szlak wijąc się, schodzi w dolinę rzeki, a głosy zdają się mnożyć i rozprzestrzeniać (choć w żadnym wypadku nie stają się wyraźniejsze). Powraca do mnie szalona myśl, że wrócili Wizygoci.
A może wcale nie wrócili? Może żyją w tej ich Wambie nieprzerwanie od stuleci, ale ze względów politycznych – w ukryciu? Za dnia Juan Antonio jest uczesanym listonoszem, roznoszącym gazetki reklamowe i pisma urzędowe (wobec wymarcia wszelkiej innej korespondencji), ale gdy zapadnie noc, staje się nieznającym litości Leowigildem: drze rachunki bankowe, oświadczenia podatkowe i katalog wysyłkowy „Wszystko dla twoich rabatek”. Rosę Marię możecie spotkać w trzecim obejściu po lewej, zaraz za rzeką. To niczym nie wyróżniająca się stateczna wdowa po zasłużonym dla lokalnej społeczności mechaniku samochodowym. Jednak gdy w promieniu pięciu kilometrów zniknie ostatni obcy, przeistacza się w zielarkę Ermenbergę – skacze po łące na bosaka, w powłóczystej szacie, ze srebrnym sierpem w dłoni, ścinając starannie wyselekcjonowane liście i kwiaty do eliksiru miłości dla Goswinty (znanej też jako piekielnie nudna i brzydka siostra proboszcza, Maria Rosario), wzdychającej wieczorami do Recceswinta (nieśmiały traktorzysta Felipe).
Widok, jaki wreszcie ukazuje się moim oczy, w niewielkim jedynie stopniu uspokaja mnie. W różnych (nieraz dość dziwnych) miejscach i pozach porozsiadały się, stoją lub snują się gromady młodzieży w zaawansowanym stadium upojenia alkoholowego. Zwisające smętnie o tej porze chorągiewki wskazują, że to ostatnie godziny całonocnej fiesty (jak w wielu krajach, w sierpniu, po żniwach, zbiegają się wszystkie możliwe odpusty, święta, festyny). Wymijam zataczające się hordy, dziękuję za propozycje piwa (dla mnie stanowczo za wczesne) oraz pozdrawiam zdumionych, że to już „dzień dobry”.
Nie zatrzymuję się w wiosce, ale zdecydowanym krokiem ją przecinam, nie zwalniając tempa, aż zamilkną za mną stłumione głosy dogorywających. Wtedy odwrócę się, by w łososiowym świetle przedświtu jeszcze raz rzucić okiem na ukrytą między zboczami dolinki wioskę. Może to i fiesta, ale kto tam wie, czy nie było wśród nich żadnych Rekkaredów, Witeryków, Sisebutów czy Gundemarów. I czy dziewczyna o skrzeczącym głosie harpii nie nazywa się w rzeczywistości Galaswinta, Hildoara, Recyberga albo chociaż Cixlonia…En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 9
- dimanche 14 août 2016
- ⛅ 27 °C
- Altitude: 849 m
EspagneCastromonte41°46’24” N 5°2’25” W
Dopływy Odry (Castromonte)

Po raz kolejny odkrywam (i przez najbliższe dni będę miał okazję tylko się w tym utwierdzić), jak skończenie głupimi stworzeniami są owce. Uniżenie przepraszam wszystkich ich wielbicieli, hodowców, przyrodników, etologów i socjobiologów. Jednak po moich licznych spotkaniach z tymi, skądinąd pożytecznymi i przyjaźnie wyglądającymi, zwierzątkami, trudno mnie przekonać do zmiany zdania.
Na dobrą sprawę wystarczy jedno spotkanie z takowym stadem na drodze gruntowej, szerokości mniej więcej 3-4 metrów, by szczerze zwątpić w jakąkolwiek jego logikę samozachowawczą. Idą takie przed siebie, za bardzo nie interesując się otaczającym światem. Część wymija mnie, ale nagle: niespodzianka. Jedna, druga owca zatrzymuje się na mój widok i stoi. Nie ruszy się do przodu, do tyłu ani w bok. Początek stada już znika za plecami, ale te tu stoją i się patrzą. Dopiero pasterz musi zawrócić i pogonić je. Jednak gdy w końcu wydaje się, że nasz oporny manewr mijania można uznać za zakończony, jedna z ostatnich owiec ogląda się na mnie, staje i beczy, wstrzymując resztę – jakby czekała, aż do nich dołączę. Znowu musi wkroczyć pasterz, owczarki i dopiero setka zwierząt ruszy w dalszą drogę – przynajmniej do następnego spotkania.
Być może jest w tym jakiś zamysł. Być może da się znaleźć jakieś wytłumaczenie dla takiego zachowania. Nie przeczę – w końcu przy odrobinie gimnastyki każdy skończenie chaotyczny zbiór da się jakoś uporządkować, a dla najbardziej irracjonalnego postępowania – znaleźć wytłumaczenie. Niekoniecznie jednak uzasadnienie. Co z tego, że głupi wie punkt po punkcie, dlaczego podejmuje takie a nie inne działania, skoro błądzi i nie dociera do upragnionego celu?
W tym kontekście poważnie myślę o jakiejś naiwnej owczej mitologizacji, która w tej czy innej formie powraca w naszej kościelnej wyobraźni. Nie uważam się za żadnego znawcę owczej natury, ale mam wrażenie, że więcej w tych wyobrażeniach wypranych i wyczesanych owieczek Marii Antoniny niż kastylijskiego (a nawet tatrzańskiego) owczęcia. Warto zresztą przemyśleć na poważnie, co to Jezusowie porównanie nas do owiec mówi. Ile w nas zachowań, schematów rozumowania i podejmowania decyzji na owczą a nie ludzką miarę…
W czasie licznych i zupełnie nieprzewidywalnych w swoim rozwoju spotkań z owcami powraca do mnie też zdanie zapamiętane z lekcji przysposobienia obronnego na temat ratowania zwierząt gospodarskich z pożaru. Po tym jak już wyprowadzi się z konie w workach na głowach, kaczki i kury w takichże samych workach (zapisać: potrzebne dużo worków na wypadek pożaru) oraz wyciągnie świnie za tylne łapy (bo w ten sposób nie pokopią, w co mocno wątpiła moja filigranowa koleżanka), przychodzi kolej na owce:
Punkt pierwszy: znajdź przewodnika stada – reszta owiec pójdzie za nim (ciekaw jestem, czy ktoś organizuje zawody szukania przewodnika w stogu siana).
Punkt drugi: jeśli nie uda ci się znaleźć przewodnika stada (chyba możemy spokojnie od tego zacząć), zmuś dowolną owce do beczenia, a reszta pójdzie za nią (rozumiem, że trzeba ją pociągnąć za ucho, no i oczywiście wiadomo, że na płonącej farmie będzie to jedyna becząca owca, przez co zwróci na siebie uwagę).
Nie wiem, dlaczego to sobie przypomniałem, ale przyznajcie: też macie takie absurdalnie przypadkowe wiadomości zapamiętane ze szkoły. Jak na złość, bywa, że to są te wiadomości, które obiecaliście sobie zapomnieć na drugi dzień po sprawdzianie, jako bunt przeciw idiotycznym wymaganiom. Tymczasem tyle rzeczy z głowy wyleciało, a to się trzyma! Jeden z moich współbraci ma tak z dopływami Wisły i Odry. Z paniką w głosie wymieniał nam je w te i nazad przy obieraniu ziemniaków. W Hiszpanii za czasów generała Franko uczono na przykład imion królów wizygockich. Zrobiło się z tego nawet takie powiedzenie, że jak dziecko wchodziło w drogę rodzicom i uparcie zapewniało, że już odrobiło pracę domową, mówili mu: A znasz już wszystkie imiona król wizygockich? Wyobrażam więc sobie (nie prowadziłem badań), że musi w pokoleniu 50-latków istnieć znacząca grupa neurotyków, którzy ni stąd ni zowąd budzą się w nocy i recytują na jednym oddechu Wizygotów, ku przerażeniu małżonków i/lub beznadziejnym westchnięciu psychiatrów (czasem są to te same osoby).
Może zatem nie ma co się dziwić tym owczym (i ludzkim) pędom, skoro taki nieprawdopodobny bajzel rządzi w naszych puszących się przemądrzałością głowach?En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 9
- dimanche 14 août 2016
- ⛅ 27 °C
- Altitude: 727 m
EspagneCanal de Campos41°52’40” N 5°2’24” W
Klaryski po raz drugi (Medina de Rioseco

To co dobre warto powtarzać. Na camino wprawdzie pierwszeństwo przed zachciankami ma droga, ale nieraz przyzwala na nie. Po blisko czterdziestu kilometrach marszu czuję się całkowicie usprawiedliwiony do spełnienia jednej z nich i zatrzymuję się na nocleg w Medina de Rioseco w klasztorze sióstr klarysek.
W domku pielgrzyma, na kuchennym stole czeka już na mnie ciasto i miska ogórków. W wymarłym o tej porze mieście nie dostanę niczego innego do zjedzenia, ale poczęstunek od sióstr całkowicie zaspokoi moje potrzeby.
Kiedy wezmę prysznic, upiorę ubrania i wyrównam temperaturę ciała do przyzwoitych rejestrów, odważam się rzucić wyzwanie palącym promieniom i wyruszam na spokojny spacer malowniczymi uliczkami starówki – na szczęście w cieniu. Moją uwagę zwraca rzeźba krokodyla przytwierdzona do ściany jednego z budynków. Wiąże się z legendą o pochodzeniu krokodylej skóry z miejscowej katedry. Zwierzę miało jakimiś nieznanym kanałami dopłynąć tu z Nilu i pożerać w nocy budowniczych świątyni, aż nie przyszedł miejscowy Szewczyk Dratewka, by raz na zawsze skończyć z tą murarską dietą.
Wieczorem odmawiam z siostrami nieszpory i odprawiam mszę z wigilii Wniebowzięcia Marii Panny. Nieszpory okazują się, jeśli można tak powiedzieć, zwodnicze. Bo mniszki każdy wers psalmu śpiewają na inną melodię. Choć psalmy nie są długie i tak trzeba przyznać, że siostrom inwencji nie brakuje. Ponieważ kantorka śpiewa raczej basem niż sopranem, ma to dodatkowe walory tonacyjne.
Po takim doświadczeniu msza przebiega już w o wiele spokojniejszych warunkach, tak że prawie bym nie zauważył, że to pierwszy raz, kiedy głoszę kazanie w języku Cervantesa (a przynajmniej w czymś, co ma pretensje go przypominać). Najwyraźniej muzyczne ekstrawagancje sprzyjają modlitwie wstawienniczej za kaznodziejów. Polecam moim braciom do wypróbowania – choć zastrzegam, że może to działać jedynie w przypadku hiszpańskich klarysek.
Jeszcze chwila wspólnej modlitwy w ciszy, uściski, pożegnania i wyprzedzam do łóżka słońca. Niech sobie jeszcze świeci. Dla mnie dzień już zakończony. Spotkamy się jutro. Oby na przyjacielskiej stopie!En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 10
- lundi 15 août 2016
- ☀️ 27 °C
- Altitude: 786 m
EspagneVillalón de Campos42°5’55” N 5°2’4” W
Santiago (Villalón de Campos)

Kilka minut przed mszą w zakrystii pojawia się pełen energii staruszek. Przez ostatni kwadrans wyczerpaliśmy z zakrystianem wszelkie możliwe mniej i bardziej kurtuazyjne tematy, obejmujące w znacznej mierze serię luźnych skojarzeń autobiograficznych mężczyzny. (Niech mu na imię będzie Manolo.) Ze spraw bardziej bieżących, wiem już, że zamiast nowego, dopiero co wyświęconego proboszcza Francisca, sumę odprawi pochodzący z okolic i przebywających akurat u rodziny na wakacjach ksiądz-emeryt, Santiago (na co dzień mieszka w Toledo).
Santiago wchodzi do zakrystii i z właściwą Hiszpanom gracją zaczyna wszystko mieszać, przestawiać i zmieniać, tak że w pewnym momencie biedny Manolo już nie wie, na czym stoi, zaś na kredensie piętrzy się, nie wiedzieć czemu, sterta różnych alb, stół i ornatów. W drodze do prezbiterium ksiądz stwierdza, że właściwie jestem gościem i do tego młodszy, więc lepiej jeśli to ja będę odprawiał mszę, a on wygłosi kazanie. Propozycja jest tak nagła, że nie zdążam się zdziwić i w zasadzie nawet się tą improwizacją nie przejmuję – do tej alarmującej chwili, gdy staruszek dorzuca, żebym się nie martwił, bo mi pomoże. Tak, to najwyższy znak, by zacząć się bać.
Rozpoczyna się zatem przestawianie mikrofonu, aleatoryczne przestawianie założonych stron w mszale w momencie, gdy akurat coś z nich usiłuję przeczytać, zaś kielich i wszelkie inne mszalne utensylia mają rzadką okazję wykonania skomplikowanych układów choreograficznych na ołtarzu.
Myślicie, że to najgorsze, co mogło się przydarzyć? Jeszcze nie! Santiago czuje się bowiem zobowiązany przyjąć mnie po królewsku. Zatem na początku mszy oraz przez znaczną część kazania najpierw przedstawia mnie zebranym (tak, mówi to samo dwa razy, na wszelki wypadek!), a następnie prezentuje lokalną społeczność, opowiadając o kastylijskich cnotach, wśród których pierwsze miejsce zajmuje gościnność. Następnie mam(y) wykład znaczących wydarzeń z historii miasteczka, by wreszcie przejść do informacji turystycznych o miejscach wartych odwiedzenia. Gdzieś między odrestaurowanymi witrażami a założeniami architektonicznymi rynku pojawiają się glossy o Wniebowzięciu. Zdania z konstytucji apostolskiej Munificentissimus Deus łagodnie się przeplatają z miejscowymi legendami i wspomnieniami z dzieciństwa. Co jakiś czas Santiago robi pauzę i odwraca się w moją stronę, aby dodać jakieś szczegóły (jeszcze bardziej) dla mnie.
Ukradkiem spoglądam na twarze ludzi, którym mimowolnie zgotowałem takie widowisko, z powtarzaną jak refren osobistą dedykacją. Nikt jednak się nie śmieje ani nie oburza. Najwyraźniej kazanie trzeba po prostu odsiedzieć, nie przykładając większej wagi do treści. Nie o nie tu chodzi.
Po mszy kolejki do zakrystii – znajomych i odległych krewnych Santiago. Ktoś mnie ściska, ktoś tłumaczy, że to tu mówi się najczystszą wersją kastylijskiego, jeszcze ktoś inny z przejęciem pokazuje pogięte zdjęcie młodego księdza – brata, który został zamordowany kilka miesięcy po święceniach przez kubańskich rewolucjonistów. Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tej historii, ale już Santiago przestawia delikwenta, a mi podsuwa jakąś znajomą rodzinę. No a Manolo usiłuje połapać się w nowej stercie szat liturgicznych.
Żegnamy się i witamy na przemian. Santiago zaciąga mnie ze swoimi kolegami ze szkoły do baru, gdzie spędzamy jakieś pół godziny, skacząc ze wspomnienia na wspomnienie. W końcu za rogiem budynku znika jego podstarzała, ale wciąż pełna werwy sylwetka. A ja myślę o tych wszystkich niepozornie świętych księży – jąkających się, przeciętnych, nudnych, ale którzy mają w sobie taką szczególną, prostą dobroć, za którą nie da się ich nie lubić. I tyle im do bycia dobrymi księżmi wystarczy. Niczym już nadrabiać nie muszą!En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 10
- lundi 15 août 2016
- ☀️ 27 °C
- Altitude: 787 m
EspagneVillalón de Campos42°6’6” N 5°1’44” W
Pa amb tomàquet (Villalón de Campos)

Schroniska bywają różne. Można je podzielić na municypalne, kościelne i prywatne. Taka klasyfikacja jednak, choć sporo mówi, niekoniecznie ujmuje to, co w życiu pielgrzyma (i schroniska) kluczowe: bycie-przyjętym.
Z całą szczerością przyznać muszę, że nie tylko na madryckim szlaku doświadczenie to coraz rzadsze (choć może nie od wczoraj tak jest). Co znaczy być przyjętym? Jakiego przyjęcia się oczekuje? Może lepiej: o jakim się marzy, bo pielgrzym, sezonowy bezdomny, żebrak czterech ścian, żadnych pretensji rościć sobie nie może. Przestaje być klientem, a uczy się przyjmować. To chyba najcenniejszy element pielgrzymki, którego tak nam brakuje na co dzień.
W tym kontekście trudno mówić o przyjęciu w oficjalnym, rządzącym się regulaminem wielkim schronisku municypalnym, którego opiekunowie – urzędnicy spisują imiona, numery, przyjmują opłaty, wydają kwity i wyznaczają miejsca w dormitoriach. Nie jest też tym przyjęciem, o którym mowa, mniej lub bardziej luksusowa gościna w prywatnym schronisku, które w swym funkcjonowaniu zbliża się raczej do pensjonatu (o różnym standardzie usług).
Schroniska, za którymi tęsknię, to te prowadzone przez wolontariuszy, gdzie wszystko opiera się na dawaniu. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: pielgrzym jak najbardziej, w poczuciu sprawiedliwości i w zgodzie z tą logiką dawania, powinien zostawić nieoszczędną ofiarę. Może ona być wyższa nie tylko od urzędniczej zapłaty, ale i od rachunku pensjonarskiego. Rzecz bowiem nie w kalkulowaniu, ale wprost przeciwnie: w zamknięciu na nie oczy, w naiwnym zaufaniu, że dając szczodrze, nigdy nie tracimy. Tego też nam dziś brakuje.
W mojej relacji z camino nie mógłbym zatem pominąć nienarzucającego się, a jednocześnie niesłychanie hojnego przyjęcia przez wolontariuszy w schronisku w Villalón de Campos. Szczęście trafiło mi się podwójne, bo akurat Maria Cinta i Rafael, katalońskie małżeństwo w średnim wieku następnego wracało do domu i z tej okazji urządziło uroczystą kolację dla nowych znajomych z miasteczka, Josefy i Pabla, na które poza mną załapał się też nowy albergeiro, Raul (wszelkie imiona prawdopodobne, choć raczej nieprawdziwe).
Jeśli wspomniałem o uroczystej kolacji, trzeba dodać, że na – modłę katalońską, z akcentami lokalnymi. A zatem uginających się od talerzy stół zimnych przekąsek: lokalnych wędlin, serów, pomidorów, oliwek, sałatek, no i oczywiście pa amb tomàquet – przygotowany na życzenie przyjaciół, żeby wiedzieli, jak się go poprawnie przygotowuje w Katalonii i nie dali się nabrać na wszędobylskie podróbki. Danie rzeczywiście tyleż proste, co łatwe do oszukania przez zbytek ambicji i improwizacji. To po prostu chleb (może być na zimno, może być grzanka) z wtartym weń pomidorem. Mile widziana jest oliwa, sól i roztropnie dobrane dodatki. Jednak kluczowym elementem jest wtarcie pomidora. To nie ma być bruschetta!
Siedzimy do późna, komentując wszelkie możliwe tematy: od bezczelnych pielgrzymów po pożary w Galicji. Maria Cinta i Rafael wciąż jeszcze emocjonują miejscami, które przy okazji udało im się zwiedzić w Kastylii i z dziecięcą naiwnością amerykańskich turystów dopytują, czy coś jeszcze ciekawego zostało. To oczywiście tylko uwalnia rzekę miejscowości, zamków, kościołów, rezerwatów, którymi przekrzykują się Josefa i Pablo, dumnie prężąc kastylijską pierś.
Czy to z powodu obfitej kolacji, czy z nadmiaru wrażeń, długo nie mogę zasnąć. Leżę na łóżku, wsłuchując się w ciszę. Dobrze wiem, że za wszelką cenę powinienem już spać – przede mną długi i gorący dzień. Ale jakoś nie rozpaczam, że mi się nie udaje. Smakuję tę chwilę. To już ostatni gościnny dom przed…En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 11
- mardi 16 août 2016
- ☀️ 25 °C
- Altitude: 836 m
EspagneSahagún42°22’14” N 5°1’36” W
Z pustyni (Sahagún)

Ostatnie 38 kilometrów, mniej więcej dziesiąta część przebytej dotychczas drogi, i moja zdziwaczała ścieżka wpada w Sahugunie do przestronnego koryta drogi francuskiej. Na tym, w sensie ścisłym, kończy się camino de Madrid jako takie. Nie kończy się jednak moja pielgrzymka. I choć na brakujące do grobu apostoła kolejne 360 kilometrów czasu już nie starczy, pozwalam się jeszcze przez dwa dni powieźć silnemu nurtowi tej, jak lubię ją nazywać, autostradzie de Santiago.
A zatem koniec z ciszą, koniec z samotnością. Wypalonych baterii czołówki już nie szkoda, bo nie tyle nawet wydeptana, co utwardzona droga bezbłędnie prowadzi nawet zamknięte oczy. Koniec holmesowskiego dociekania drogi – najdalej w promieniu kilkuset metrów majaczy sylwetka poprzednika. Koniec wyglądania za cieniem, bo choć szlak wciąż prowadzi przez rozległe pola Kastylii, na licznych pielgrzymów czeka cienik zasadzonej linii drzewek. Może nie jest to cień, a już tym bardziej nie cienisko, ale w zupełności wystarczy.
Nie muszę już skrupulatnie planować postojów i noclegów. Średnio co 5-8 kilometrów jest jakaś gościnna wioska, a miejsca piknikowe jeszcze częściej. Nie jestem zdany na kupione dzień wcześniej zapasy jedzenia ani łaskę i niełaskę właściciela lokalnego baru. Wszystkie drzwi otwarte przed piechurami – w końcu to z nich nie jeden się tu utrzymuje.
Znika niepokojąca pustka schronisk. Tłumów przy tej pogodzie wprawdzie nie ma – dla każdego starczy miejsca, ale i tak są to dziesiątki ludzi. Do umywalek ustawiają się kolejki, stół w jadalni ściśle zapełnia się talerzami, garnkami, kubkami. Ten leży, ta chrapie, ci się śmieją, ci cierpią, ostentacyjnie machając zabandażowanymi i oplastrowanymi nogami. Włosi, Niemcy, Słowacy, Hiszpanie, Koreańczycy, Amerykanie… I ten refren buen camino!…
W zestawieniu z cichym i niepewnym ubóstwem drogi madryckiej można by pogardzić tym zabezpieczonym i zaaprowidowanym harmidrem jakubowej autostrady. A ja się nim cieszę. Nie z naturalnej ludzkiej kleistości do wygody. Nie dlatego, że ratuje mnie przed wróżonym mi wariactwem, ani dlatego, że mogę weń wreszcie uciec od siebie. Nie wychodzimy na pustynię, żeby znienawidzić nasze wioski, ale żeby się nauczyć je kochać lepiej.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 12
- mercredi 17 août 2016
- ☀️ 21 °C
- Altitude: 868 m
EspagneEl Burgo Ranero42°25’18” N 5°13’6” W
Księża (El Burgo Ranero)

Skubiąc te parę akapitów, na jednym mi zależało: by nie wyszła z nich laurka. Obawiam się jednak, że mimo usilnych chęci, nie do końca mi się to udało. I chyba muszę się z tym pogodzić. Od początku wiedziałem bowiem jeszcze jedno: że nie mogę pominąć tego tematu. Przekładałem go z dnia na dzień. Teraz, prawie u kresu drogi, ostatnia szansa by się z nim zmierzyć.
A chcę napisać słów parę o napotkanych po drodze księżach. Paru z nich już się tu przewinęło. Myślę również o tych wszystkich, których spotkałem na pielgrzymkach w poprzednich latach. Z wieloma witałem się i żegnałem w biegu, często bezskutecznie próbując wyłowić ich imiona. Młodzi, starzy, Hiszpanie, obcokrajowcy, elokwentni i swojscy.
Nasze spotkania w większości ograniczały się do mszy. Wbiegali w ostatniej chwili i zaraz po niej szybko domykali, co trzeba, bo już spóźnieni na kolejną. W diecezji Astorgi (dane relatywne do mojej rocznej pamięci – poza datą gwarancji) średnio na jednego kapłana przypada cztery, pięć parafii. Tylko paru służy w jednej (rozumiem, że w miejskiej), największa grupa ma po trzy, ale niemało też tych z siedmioma i ośmioma kościołami. Brak powołań? Na pewno. Ale z drugiej strony pod uwagę wziąć trzeba również przemiany społeczne i wyludnienie wsi. W wielu wioskach na próżno by zapełniać kościelne ławki niedobitkami mieszkańców, w większości w podeszłym wieku, którzy, z drugiej strony, nie mieliby jak dotrzeć do innego kościoła. Młodych dawno nie ma. Albo więc ksiądz objedzie te wszystkie na wpół wymarłe osady, albo mszy nie będzie. I trzeba przyznać, że niezależnie od liczby świątyń, raczej wciąż jest to ta pierwsza opcja.
Wiadomo, że trudniej o mszę w tygodniu, na co często skarżą się pielgrzymi. W znacznej mierze zależy to od szlaku. Łatwo jednak w pielgrzymiej megalomanii zapomnieć, że nieobecny ksiądz zapewne tego dnia odprawia mszę w dwóch innych miejscowościach. I nie pielgrzymi są jego pierwszymi podopiecznymi.
Osobnym tematem są oczywiście pozamykane kościoły i tezeuszowa wędrówka w poszukiwaniu doń kluczy. Wśród wędrowców stosunkowo sporo duchownych, więc nieraz wystarczyłaby otwarta świątynia, zwłaszcza gdy architektura schroniska nie pozwala na godne celebrowanie mszy.
Ten ostatni punkt wiąże się z szerszym tematem chrześcijańskości szlaku. Można utyskiwać na turigrinos albo przewracać oczami na widok różnych dziwacznych duchowości. Można też dać im nienarzucającą się szansę spotkania Kościoła. Do tego też nie potrzeba księdza. W dobrze działającej parafii grupa świeckich powinna sobie bez niego dać radę. Często przejmują to na siebie wszelkich wyznań i narodowości wolontariusze. Nie zapomnę też zupełnie nieplanowanego i może dlatego tak owocnego doświadczenia pielgrzymowania z grupą młodzieży (moi bracia, którzy odważyli się na podobne szaleństwo, mieli analogiczne przeżycia), która przez cały dzień drogi na wieczór dosłownie zaprowadzała kolejnych napotkanych ludzi do ołtarza. Dla wielu bywał to zaledwie pierwszy z wielu czekających go jeszcze kroków.
No, ale jakoś mimowolnie zostawiłem na boku tych moich drogich księży. Wracamy!
Moi drodzy, którzy mnie nie czytacie, bo w końcu jak byście tu zabrnęli, nie znając polskiego (i moi drodzy, którzy mimowolnie jesteście czytelnikami nieswojej odezwy), nie znam was. Może jesteście podli, nudni i butni (na pewno wobec tego, co robicie, nie posądzę was o lenistwo). Zostawiam to między wami a Panem Bogiem. Dziękuję natomiast za świadectwo dawania tego, co najlepsze dać możecie. I może zarazem jedyne. Być może nie tak wyobrażaliście sobie wasze kapłaństwo. Do kogo innego chcieliście głosić (ostatecznie wcale nie tak) płomienne kazania niż do przygłuchej grupki zasypiających staruszek. Ale jesteście. Trwacie jak strażnicy pozostawieni na zapomnianej już dawno przez wszystkich wartowni. I zawracacie mnie od rozpraszania się na wszystko to, co ostatecznie naprawdę jest nieważne.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 12
- mercredi 17 août 2016
- ☀️ 22 °C
- Altitude: 800 m
EspagneMansilla de las Mulas42°29’59” N 5°25’6” W
Msza trójdominikańska MansilladelasMulas

Na łóżku po prawej leży wielki Niemiec. Wielką ma głowę, brodę, plecak i brzuch. Nie mniejszy uśmiech nie schodzi ani na chwilę z jego twarzy. Dlatego nie sposób nie polubić tej serdeczności. Oczywiście jeśli ktoś odważy się przezwyciężyć pierwszy strach i nie wycofa się z pokoju na widok wystającej z materaca w kierunku drzwi wielkiej, niemieckiej stopy.
Schronisko duże, ale dzięki licznym, a małym pokojom, nie doświadcza się tłoku. W dodatku skoncentrowana wokół zamkniętego patio architektura budynku sprzyja poczuciu bezpiecznej domowości. Tu obiad, tam pranie, jeszcze obok mniej lub bardziej poważne rozmowy albo zwyczajne regenerowanie się przed następnym etapem.
Być może dzięki wielkiej stopie mojego sąsiada, w naszym pokoju zaświadczyliśmy jeszcze większej kameralności, bo ostatecznie dołączył do nas tylko mały Hiszpan. Zajął łóżko po lewej. Mała głowa, wstydzące się swojej nieliczności włoski w miejscu brody, mały plecak, brzucha brak. Jedyne co od tej małości odstaje to porównywalny z niemieckim uśmiech. O ile jednak przypadkowy przechodzień wpadły na tego pierwszego, jeszcze zanim wszedłby do środka, bez wątpienia Hiszpan byłby ostatnim elementem pokoju, jaki by zauważył (jeśli w ogóle).
Spoglądam to w prawo, to w lewo. Leżę na łóżku między skrajnościami. Hiszpania – Francja – Niemcy. (W tym gronie zdecydowanie jestem najstarszy.) I nadziwić się nie mogę. Ale jeszcze bardziej: powstrzymać (u)śmiechu. Przecież, na dobrą sprawę, te boskie koincydencje są przewspaniałe!
Spotkanie w zakrystii przed mszą, jakby podchwytując tę myśl, przybiera formę nieodległą od sławetnego finału II aktu Wesela Figara, trwającego, bagatela, niemal pół godziny, co stanowi ponad połowę całego aktu, kiedy to co i rusz na scenie pojawiają się nowe postaci, coraz bardziej zapętlając akcję.
Zaczyna się od spotkania z Proboszczem:
J(a): Jestem dominikaninem.
P(roboszcz): A ja się nazywam Dominik.
J: Ja też jestem Dominik.
P: I jesteś Dominikaninem.
J: I nazywam się Dominik.
P: Ja też, ale nie jestem dominikaninem. Skąd?
J: Z Polski.
P: I mówisz po hiszpańsku. Ale ja nie mówię po polsku.
J: Ale na szczęście mówię po hiszpańsku.
Na razie to wszystko jeszcze jakoś się trzyma, ale oto wchodzi kolejny bohater, Słowak:
S: Jesteś proboszczem?
J: Nie, on jest proboszczem.
S: Jestem Słowakiem.
P: A on jest Polakiem.
S: Nazywam się Dominik.
P: A on jest dominikaninem.
S: A ja jestem księdzem diecezjalnym.
P: Ale nie z Polski?
S: Nie, ze Słowacji.
D: Ja się też nazywam Dominik.
S: A ja studiuję u dominikanów.
P: On jest dominikaninem.
D: I też nazywasz się Dominik.
S: Ale nie jestem Dominikaninem.
P: Mówisz po hiszpańsku?
S: Nie, po włosku.
J: Ale rozumiemy się też, gdy mówi po słowacku.
P: Ale ty mówisz po polsku.
J: Ale rozumiem po słowacku.
S: A proboszcz, jak się nazywa?
J: Dominik.
P: Ale nie mówię po włosku.
Wchodzi zakrystianka:
Z(akrystianka): Mamy gości?
P: Tak, dominikanina z Polski.
Z (do Słowaka): Jesteś dominikaninem?
S: Nazywam się Dominik.
J: Ale to ja jestem dominikaninem.
P: Ale on się nazywa Dominik.
Z: I też jest Polakiem.
J: Nie, jest Słowakiem.
S: Nazywam się Dominik.
Z: Ale nie mówisz po hiszpańsku?
S: Po włosku.
P: Ale on mówi.
Z: I jak się nazywa?
P: Dominik.
Z: Ale nie Słowak.
D: Nie, jestem Polakiem i też się nazywam Dominik.
P: I jest dominikaninem.
S: Ale nie mówię po hiszpańsku.
Z: I też się nazywa Dominik.
P: Ale mówi po włosku.
J: I jest Słowakiem.
S: Znam dominikanów.
Z: A proboszcz też się nazywam Dominik.
P: A on jest Polakiem.
S: I byłem parę razy w Polsce.
Z: Nie mówię po włosku.
P: On się nazywa Dominik…
W tym momencie zegar wybija godzinę i przerywamy rozmowę przed wkroczeniem kolejnych nieprawdopodobnych postaci, wśród których nie było jeszcze Dominik, dominikanek, innych Słowaków i Włochów. Szczęśliwie mimo tego zamieszania mającego w sobie też coś z Ionesco, udaje nam się spokojnie odprawić mszę, którą na swój użytek nazywam „trójdominikańską”.En savoir plus
- Afficher le voyage
- Ajouter à ma liste de choses à faireSupprimer de ma liste de choses à faire
- Partager
- Jour 13
- jeudi 18 août 2016
- ⛅ 19 °C
- Altitude: 846 m
EspagneBasílica de San Isidoro42°36’2” N 5°34’15” W
Gdzie tak leziesz? (León)

Mówią, że najtrudniejszy jest pierwszy krok. Bzdura! Najtrudniejszy jest ten ostatni – którego zasadniczo nie ma. Kiedy się nieuchronnie zbliża, zachodzi we mnie jakaś zdumiewająca zmiana. Jeszcze 2-3 dni temu z ulgą liczyłem i dzieliłem brakujące kilometry – już tylko… Jeszcze wczoraj wieczorem, jak zwykle w wigilię wielkiego finału, nawiedzała mnie swędząca pokusa, żeby spakować manatki i jeszcze tego samego dnia dojść do celu – w końcu tak niewiele zostało: jak można tak bezczynnie czekać? (Ciekawe, że taka myśl nie nachodziła wcześniej. W ten sposób, idąc dniem i nocą, można by zaoszczędzić spokojnie połowę czasu. Tylko co z nim potem zrobić?) Dziś natomiast nie jestem w stanie postawić ostatniego kroku.
Ta niemożliwość, przynajmniej w sensie fizycznym, nie ma w sobie nic z paraliżu. Wręcz przeciwnie. Staję przed katedrą. Daję sobie parę minut na samozachwyt. Ale się nie zatrzymuję. Do schroniska. Zostawiam plecak. Do kościoła św. Izydora – msza w południe. Tak, to właściwy finał drogi… która też się tutaj nie kończy.
Przez cały dzień łapię się na tym, że wciąż gdzieś chodzę. Po przeszło czterystu kilometrach, żadne miasto nie jest zbyt obszerne do przejścia, żadne dwa punkty nie są zbyt odległe. Owszem, być może zajmie to trochę czasu, pół godziny, godzinę, dwie… Ale dojdę.
Więc idę, a raczej lecę do przodu ciągnięty jakąś niewyczerpującą się siłą. Niezbyt dobrze wiem gdzie, skoro doszedłem już do celu. Doszedłem, ale wciąż nienasycony. Lezę, lezę, lezę. I śmiejąc się do siebie z ironią, myślę, że przynajmniej zdrowy ten nałóg. No chyba, że zachodzę się na śmierć.
Włosi wierzyli, że osoba ukąszona przez tarantulę zapadała w letarg, z którego mogła być wybudzona jedynie muzyką. Pod jej wpływem ukąszony wykonywał dziki i szaleńczy taniec, dzięki któremu trucizna opuszczała jego ciało. To choreograficzne remedium dało początek tanecznej manii, znanej jako tarantyzm, który jak epidemia rozprzestrzenił się po Europie w wiekach średnich i znajduje dzisiaj swój paralelizm w zwariowanym jazzie. Mówi się, że tarantela, taniec wykonywany dziś we Włoszech, stanowi pozostałość po tym, który dawał ulgę ofiarom ukąszenia przez tarantulę.
Pociągiem droga León-Madryt zajmuje zwykle nieco ponad dwie godziny. W porannym ekspresie jest jeszcze sporo wolnych miejsc w promocyjnej cenie. Większość podróżnych korzysta z usypiającego kołysania wyciszonego wagonu, aby nadrobić zarwane godziny. A ja nie mogę twarzy odkleić od szyby. W bezkresnych polach odnajduję cienką kreskę przemierzonej drogi. Nikt, kto jej nie przeszedł, nie zwróciłby na nią uwagi. W dwie godziny przecinam szlak dwunastu dni. Wrażenie cofania się w przyspieszeniu potęguje fakt, że siedzę tyłem do kierunku jazdy. Zapadam się w minione. Wracam.En savoir plus