A 13-day adventure by Dominik Read more
  • 24footprints
  • 1countries
  • 13days
  • 24photos
  • 0videos
  • 328kilometers
  • Day 1

    Madrid

    August 6, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 27 °C

    Lubię ten moment, kiedy zaczyna się podróż. Zegarek (jedyny niewzruszony w tej scenie) pokazuje, że najwyższy czas wyruszyć w drogę. Nie trzeba się już tłumaczyć z niedoczekania. Czekanie zostaje domknięte obiektywnym biegiem chwil. Wstydliwą niecierpliwość zastępuje szlachetna roztropność: idź, bo się spóźnisz. Zarzucam więc plecak, w myślach nerwowo przebiegając po liście rzeczy oby-nie-pominiętych. I pozwalam sobie na ostatni rzut oka na nie do końca uprzątniętą celę. Czyżby w tym nieuporządkowaniu było coś z przesądu? Zaklinania powrotu? Że jeszcze tu wrócę, aby zwrócić rzeczom ich właściwe miejsca. Że przyjdzie dzień, kiedy wytrę kurz z najwyższej półki. Gdyby coś mi się stało, gdybym już nie wrócił, ktoś inny odsłoniłby bałagan mojej niesumienności. Wstyd. Więc jednak muszę wrócić. Choćby zabrakło innych powodów, niech naturalny strach przed wstydem i oskarżeniem w oczach tego, kto otworzyłby pustą celę, przywiedzie mnie z powrotem do domu.

    Wielokrotnie próbowałem rozgryźć system paryskiej kolejki RER linia B na lotnisko Charlesa de Gaulle’a. Część pociągów od Dworca Północnego bez przystanków przejeżdża prosto do Roissy. Inne do znużenia zatrzymują się na podmiejskich stacyjkach. Teoretycznie zadanie powinno być proste. Udało mi się kiedyś dotrzeć do rozkładu jazdy, jednak nigdy nie ma go pod ręką, gdy potrzeba, a ostatnio nawet ktoś zdjął go z dotychczasowego miejsca na stacji Porte Royale.

    Wciąż zatem jest pewną zagadką, zwieńczoną pozytywną niespodzianką lub rozczarowaniem, jaki pociąg zabierze mnie w podróż. Czy będę miał szczęście szybkiego i spokojnego transferu prosto na lotnisko, czy długą i męczącą pielgrzymkę przez wszelkie barwy, języki i zapachy przedmieść, z ogłuszającym jazgotem rozmów przez komórki? Tym razem jest spokojnie. Bez przystanków. Ale tylko do czasu, gdy gdzieś w okolicach mijanej stacji przy Stade de France, do wagonu nie wsiądzie nieokreślonej narodowości i wieku mężczyzna z charakterystycznym wózkiem przypominającym wózek na zakupy.

    Podobieństwo jednak nie zmyli nikogo, kto częściej podróżuje metrem. Mężczyzna ustawia się po środku wagonu, podkręca gałki w wózku, który okazuje się przenośnym (czy raczej przewoźnym) głośnikiem, wyciąga mikrofon i rozpoczyna koncert. W tym momencie trzeba zamknąć książkę, gazetę i odłożyć na bok wszelkie niedokończone myśli: opór nie ma szans: pogódź się z porażką. Pozostaje tylko grajek i jego koncert. Nic innego z nim nie wygra.

    Mimo wszystko pozostaje parę możliwości: nie ma sytuacji bez wyboru. Można na przykład próbować odgadnąć, jaką melodię usiłuje śpiewać mężczyzna. Odpowiedź nie jest oczywista, bo Bóg obdarzył go siłą głosu odwrotnie proporcjonalną do słuchu. Szanse na poprawną odpowiedź niewielkie, nawet biorąc pod uwagę, że przeboje z reguły dobrane z „francuskiego” repertuaru, zgodnie z wyobrażeniami przelotnych turystów.

    Jeśli nie czujesz się na siłach w kwestiach muzycznych (i nie wpadłeś akurat na szalony pomysł spisania ze słuchu linii melodycznej (i rytmicznej) autorskiej wersji Edith Piaf), może masz zdolności lingwistyczne i chciałbyś pobawić się w inną grę: w jakim języku śpiewa/wyje Twój towarzysz? I tu zadanie nie jest proste, bo z braku znajomości słów, a może z braku monet w koszyku, śpiewak wyciął wszelkie spółgłoski, i wyje melodię na samych samogłoskach, które swoją drogę płynnie przechodzą jedna w drugą i koniec końców okazują się dość przypadkowe wobec wszelkiego pierwotnego bądź urojonego sensu.

    Pozostaje Ci jeszcze zanurzyć się w stan otępienia. Przekonując samego siebie, że nic Cię nie obchodzi. Do czasu tylko, kiedy na scenie nie pojawi się tamburyn. Nawet jeśli pozostałeś obojętny na głuche dudnienie głośnika, wycie śpiewaka przypominające ujadanie wilkołaka albo kogoś, kto zapomniał założyć sztuczną szczękę, ostatecznie poruszy Cię tamburyn. W końcu jednak najgorsze tortury się skończą, a te koniec mają jak najbardziej szczęśliwy. Stacja – lotnisko – samolot – wybawienie.

    Madryt. Ulica Fernandeza Almagro. Kilkunastopiętrowy blok z hałaśliwym barem na parterze. Żadnego znaku, żadnego szyldu. Lista lokatorów przy domofonie w żaden sposób nie rozwiewa obaw, że koreańskie schronisko pielgrzymów w Madrycie istnieje jedynie w przestrzeni wirtualnej. Naciskam dzwonek, coś mówię, ktoś coś odpowiada. I cisza. Drzwi wciąż zamknięte.

    Ostatnia szansa. Zgodnie z instrukcją w mailu, podaną jako rozwiązanie awaryjne, wchodzę do baru i ryzykuję pytanie, które w każdym innym wypadku naraziłoby mnie na śmieszność. Brzmi jak sekretne hasło szpiegowskie: Czy jest klucz do albergue?

    Chyba sam nie wierzę w to, o co pytam. W tylu schroniskach spałem. Różne były, ale jednak znaleźć można jakieś podobieństwo rodzinne. Mniejszy-większy parterowy-piętrowy domek, gdzieś na skraju wioski (albo wprost przeciwnie w jej centrum), z ogrodem albo chociaż podwórzem (koniecznie sznurki na pranie)… Czy jest coś bardziej niekompatybilnego jak kilkunastopiętrowy blok w dzielnicy mieszkalnej na obrzeżach Madrytu?

    Kelner patrzy na mnie ze zdziwieniem. (Konsternacja) Po czym odpowiada, żebym się dowiedział przy barze. Idę wgłąb, mijając klientów zdziwionych moim turystycznym strojem i plecakiem. Powtarzam pytanie. – A, Koreańczycy? Proszę.

    Dostaję klucz, bez dalszych wskazówek: gdzie go potem zwrócić, na którym piętrze, które drzwi… Kelnerka jest już w kuchni.

    Licząc na to, że mieszkanie, do którego właśnie dostałem klucze, jest bliżej parteru niż dachu, ostrożnie rozpoczynam dalsze śledztwo. Cała moja nadzieja w tym, że może chociaż na drzwiach wejściowych zostawiono jakiś znak dla zagubionego pielgrzyma. Wdrapuję się na kolejne piętra i przyglądam się bacznie drzwiom. Mam szczęście. Na drugim piętrze znajduję drzwi obficie obklejone azjatyckimi naklejkami. Czas na kolejny krok. Wkładam klucz do zamka, licząc na to, że w międzyczasie nie uchyli ich przerażona Chinka oblepiona szóstką dzieci, z garnkiem z kluskami w ręce, w trakcie intymnej czynności przygotowywania rodzinnego obiadu. Nie mam zielonego pojęcia, co bym w takiej sytuacji jej odpowiedział. I nie pomaga wcale to, że mój strój za bardzo nie przypomina stroju włamywacza, ani to, że po dłuższym namyśle, nie widzę powodu, dlaczego oblepiona szóstką dzieci Chinka miałaby z garnkiem klusek w ręce otwierać drzwi akurat w środku intymnej czynności przygotowywania rodzinnego obiadu.

    Drzwi otwierają się – nie za przyczyną wyimaginowanej Chinki, ale mojego klucza, i już jestem, jedyny Europejczyk, w mieszkaniu, które koreańskie towarzystwo przyjaciół camino zamieniło na madryckie schronisko pielgrzymów. Młody Koreańczyk, który nie jest stąd i podobnie jak ja tylko tu nocuje, prowadzi mnie do pokoju, na którego drzwiach znajduję wśród innych karteczek tę z moim imieniem (jedyny napis alfabetem łacińskim w całym mieszkaniu).

    To jest moje schronienie. Na tę jedną noc.

    Schronienie… Nie potrafię słowami wyrazić, co ten jeden wyraz znaczy dla pielgrzyma. Jaki ładunek niesie. Ile emocji! Jaki szczególny klimat. Dom, bezpieczeństwo, swój kawałek – choćby wielkości materaca na piętrowym łóżku. Ale swój. Tu mogę zostawić plecak i pojechać do centrum miasta, aby z kościoła św. Jakuba odebrać credencial i ruszyć w pierwsze 8 kilometrów drogi przez niepielgrzymie ulice zapatrzonego w siebie, żyjącego swoim życiem miasta. Lżejszy, przez te pierwsze 100 minut, o zostawiony u celu plecak. Rzadki komfort pielgrzyma, który częściej wyrusza-z niż dochodzi-do.
    Read more

  • Day 1

    Interludium (Madrid)

    August 6, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 27 °C

    interludium (łac.) – 1. niewielki utwór sceniczny, o charakterze komicznym lub komiczno-satyrycznym, odgrywany w przerwach głównego widowiska; 2. wstawka muzyczna, w szczególności krótki utwór organowy grany podczas liturgii między czytanymi lub śpiewanymi wersetami hymnu, psalmu, w Niemczech — między wersetami chorału protestanckiego
    Od lat fascynuje mnie idea interludium; przerywnika w powieści, spektaklu, widowisku, życiu… zupełnie niezwiązanego z główną treścią. Albo delikatnie związanego: w takiej mierze, w jakiej dla odkrycia sprzeczności konieczne jest podstawowe strukturalne podobieństwo.

    Kiedy szukam jakichś przykładów, bardziej niż faustowskie korowody fantastycznych postaci czy halucynacyjne wizje powieści eksperymentalnych, przemawiają do mnie balety z XIX-wiecznych wielkich oper francuskich. Obowiązkowo w III akcie, aby podstarzali panowie z towarzystwa zdążyli spóźnić się do zarezerwowanej na cały sezon loży i uważnie wybrać tancerkę, z którą spędzą (mimo pięciu długich aktów i tak w końcu jeszcze) niekrótką noc, a może i dwie. Balety zasadniczo niezwiązane z treścią głównego dzieła, w której i tak do tej pory większość widzów zdążyła się pogubić. (Treść pretekstem dla muzyki, muzyka pretekstem dla baletu, spektakl pretekstem dla znacznie ciekawszego życia lóż i tego co potem.) W końcu nie każdy miał inwencję Meyerbeera, który wbrew zwyczajowi zdołał całkiem zgrabnie wpleść w treść Roberta Diabła kuszący balet zjaw upadłych mniszek.

    Czy może zatem dziwić, że w mojej powieści nie mogłem sobie podarować okazji do wplecenia interludium? Dodajmy: wprowadzając tę strukturalną niespójność na nowy poziom. W końcu interludium spodziewalibyśmy się gdzieś w połowie utworu, a przynajmniej już po solidnie męczącej ilości rozdziałów. Tymczasem będzie prawie że na początku, oddając pierwszeństwo jedynie rozdziałowi pierwszemu, co by przedrostek „inter” miał jeszcze jakąkolwiek rację bytu.

    Niech zatem kurtyna się podniesienie i w takt odgłosów nocnego Madrytu odegrane zostanie moje małe interludium!

    Kładę się spać, zanim jeszcze na dobre zrobi się ciemno. Trochę zaniepokojony rozrzuconymi na pozostałych łóżkach torebkami, plecakami, klamocikami, których właściciele jak dotąd się nie pokazali i których późne przyjście może oznaczać niepożądaną pobudkę w środku tej i tak za krótkiej nocy.

    Zasypiam.

    Budzę się.

    W cieniach i półcieniach rzucanych przez uliczną latarnię cały pokój zdaje się ruszać, płynąć, buzować. Po chwili, której potrzebują uśpione oczy by zyskać jakąkolwiek ostrość, z tych ruchów i fal wyłaniają się kształty poszczególnych postaci. Zastęp Koreańczyków krąży między łóżkami, podłogą i krzesłami.

    Poczucie nierealności wzmacnia fakt, że tej bezbarwnej wizji nie towarzyszy fonia. Moi sąsiedzi wdrapują się na łóżka, sprzątają bagaże, przebierają się i szykują do snu z niespotykaną gracją – aby mnie nie obudzić. Gdy co jakiś czas mignie mi czyjaś bezimienna głowa, zamykam pośpiesznie oczy, by nie obrazić ich bezgłośnej grzeczności.

    A oni kontynuują swój balet – między parterem dywanu a piętrami łóżek. Wspinają się, schodzą. Krążą, kucają. Bezbrzęcznie przesuwając garści rozsypanych na łóżkach szpargałów.
    Read more

  • Day 2

    Znikający pies (Colmenar Viejo)

    August 7, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 26 °C

    Drodze de Colmenar Viejo towarzyszy mi pies. Choć, jak wkrótce się okaże, jego obecność jest dość ulotna.

    Pojawił się gdzieś na wysokości Fuencarral, nowowybudowanej dzielnicy mieszkaniowej na północnych obrzeżach Madrytu. Mniej więcej 15-20 minut po przejściu pod obwodnicą M-40, w porze przed świtem, kiedy już jest w miarę jasno, ale kolory nie nabrały jeszcze soczystości (oczywiście w takiej mierze, w jakiej można się jej spodziewać po przepalonej, sierpniowej, hiszpańskiej trawie), moim oczom ukazał się dość niespodziewany widok… Po prawdzie pierwsze wrażenie nie miało w sobie wcale nic z zaskoczenia. Mówimy wszak o porze, w której mało co jest w stanie zaskoczyć nieprzebudzony umysł – z wyjątkiem oczywistości. One wówczas okazują się w wysokim stanie podejrzane. Jakby te pierwsze minuty (godziny – w zależności od umysłu) rządziły się jeszcze logiką snu, godzącego się na fantazję i przeczącego powszedniości.

    Parę metrów ode na lewo, na spłachetku pola, który po baczniejsze obserwacji okazał się otoczony siatką, stał pies. Żaden kundel czy półdziki stróż, jakich wiele można spotkać w Galicji i ze względu na które nocny marsz nawet z latarką i kijem w ręku może kończyć się zakładaniem szwów lub, w najlepszym razie, przymusowym nadrabianiem drogi. Pies jak najbardziej rasowy, szlachetny, domowy. Na oko psiego analfabety bliższy czy dalszy kuzyn sznaucera.

    Nie szczeka. Podskakuje w miejscu. Wpatruje się we mnie zza siatki, ale nie podąża moim śladem.

    Po chwili dopiero uderza mnie jego nie-na-miejscość. W promieniu kilkuset metrów nie ma nikogo poza nami. Wokół nie widać żadnego domu, a ogrodzony teren jest kawałkiem pustych zarośli. Na dobrą sprawę można zadać sobie pytanie, po co ktoś ogrodził pusty skrawek łąki, niczym nie wyróżniający się ze swego otoczenia. Samotny rasowy pies w pośrodku ogrodzonej łąki… Ale jestem już kilkaset metrów dalej, jak psa słychać nie było, tak nie słychać, a cień krzaków zasłonił już kontury jego sylwetki i poza pamięcią nie dysponuję żadnym dowodem, że kiedykolwiek istniał.

    Powraca po paru minutach. Patrzy na mnie ze słupa, z szarej fotografii. Nie zatrzymuję się jednak i idę dalej. Za kilka minut pojawia się po raz kolejny. Tym razem przystaję i czytam, że zatroskani właściciele poszukują go. Zostawiają nawet numery telefonów i obiecują nagrodę. 1000 euro. Teraz wiem coś więcej, ale gdzie tam będę dzwonił?

    Przez najbliższą godzinę w regularnych odstępach czasu spotykam około 15 psich klonów. Kilka z nich w wersji kolorowej. W zasadzie czemu nie miałbym zadzwonić? Mam telefon. Czy to aby na pewno ten pies? Czy ogłoszenie jest aktualne? Byłoby bestialstwem zostawić zagubionego rasowca, który być może dobrze prezentowałby się na przystrzyżonym, zieloniutkim trawniku (pomimo piekących upałów), ale nie gdzieś w chaszczach. Z drugiej strony jeszcze chyba za wcześnie, żeby dzwonić w niedzielę. A jeśli i tak nie śpią, martwiąc się o psa? W końcu decyduję się na jeden telefon po ósmej.

    – Dzień dobry. Przepraszam za wczesną porę. Widziałem Państwa ogłoszenie. Nadal szukają Państwo psa?

    – Tak. Znalazł Pan naszą suczkę?

    – Nie wiem, czy znalazłem i nie wiem, czy to suczka, ale widziałem psa (albo suczkę) w dziwnym miejscu, o dziwnej porze, przypominającego (przypominającą) tego (tę) z fotografii. Tylko jak tu opisać to miejsce? Będzie trochę trudno. Proszę znaleźć w internecie szlak Santiago z Madrytu. Przecina Fuencarral i jakieś 15-20 minut po przejściu pod autostradą (zależy, jakie kto ma tempo, może dla Państwa to będzie pół godziny), są takie ogrodzone zarośla po lewej. Więc jeśli jakoś to Państwo pomoże, to życzę szczęścia.

    Więcej powiedzieć nie mogę. Spokojny spełnioną powinnością idę dalej.

    Idę, ale pies wcale mnie nie zostawia. Nie pozwala o sobie zapomnieć. Przemyka między paciorkami różańca, przegania myśli, łasi się między jednym a drugim pociągnięciem wody z bukłaka.

    To w zasadzie normalne, że obiecuje się nagrody. Ale 1000 euro? To chyba dużo. Jasne, że dla rodziny pies wart jest więcej. (Pomijając sentymenty, ile kosztuje pies w Hiszpanii?) Z drugiej strony, czy za oczywistą pomoc można oczekiwać pieniędzy? I już zaczynam planować, komu mógłbym je dać, na jaki szlachetny cel przeznaczyć. Przebiegam w myślach intencje do modlitwy i nawet jedna bardzo by z taką psią nagrodą korespondowała. Byłby to cud spełnionej modlitwy od razu pierwszego dnia pielgrzymki.

    Właściciele wydzwaniają z prośbami o doprecyzowanie miejsca. Ale cóż dodać mogę? Mogę powtórzyć to, co już powiedziałem. Z każdym kolejnym pytaniem i każdą kolejną godziną utwierdzam się w tym, że pies chyba jednak nie pozwolił się odnaleźć. Był to on czy nie? Przegonił go żar słońca? Znalazł dziurę w siatce i pobiegł dalej?

    Tuż przed Colmenar Viejo widzę go (jak się potem okaże) po raz ostatni. Na szlaku kolejnego dnia właściciele już nie rozlepili ogłoszeń. Obraca się obrażony i chyłkiem wycofuje się z moich myśli. Pies, którego byciem jest znikanie.
    Read more

  • Day 3

    Rytm (Manzanares el Real)

    August 8, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 27 °C

    Pierwsze dni są zasadniczo po to, żeby złapać rytm. Szczególnie rannego wstawania. Zdaję sobie sprawę, że w oczach innych pielgrzymów, a jeszcze bardziej napotkanych po drodze tubylców, robię co najmniej za dziwaka. Kto by myślał w Hiszpanii wstawać po piątej, dwie godziny przed świtem? I choć, zwłaszcza na początku, patrząc o tej porze na nieubłagany zegarek, jestem w stanie przyznać im rację, aż za dobrze wiem, że już o dziewiątej, kiedy zacznie robić się naprawdę ciepło, będę żałował, że nie wyszedłem jeszcze wcześniej albo że chociaż nie spiąłem się, żeby jak najwięcej podgonić w spokojne i rześkie nocne godziny.

    Godzina pobudki pozostaje stała. Wbrew ciężkim godzinom przedpołudniowym nie przyspieszam też zbytnio tempa: wszystko ma swój rytm i nie wolno go zagubić. Tak jak te ostatnie godziny wypełnia zalane potem i oślepiające oczy nerwowe odliczanie brakujących kilometrów, tak te pierwsze, ciemne godziny rządzą się specyficzną ospałością. Trzeba pozwolić ciału stopniowo wychodzić ze stanu uśpienia. Nie gonić za wszelką cenę. W końcu stawiam moje zmysły na granicy możliwości, ograniczając im dostęp do danych. Noga po ciemku musi wyczuć kształt ścieżki, której nie zobaczą oczy. Te z kolei muszą wypatrzeć wyblakłą strzałkę, która każe zmienić kierunek, a kiedy jej brak, oszacować, którędy biegnie główna droga, nad czego oczywistością przy dziennym świetle ani chwili bym się nie zawahał.

    Lubię wychodzić rano i rozkoszować się czernią nieba rozświetloną gwiazdami. Nasycać się ubóstwem detali, dawać sobie szansę skupienia się na każdym z nich. A gdy zabraknie wytrwałości do tej ascezy, dopowiadać wyobraźnią ukryte strony rzeczy spowitych mrokiem.

    Ranna pobudka to oczywiście sztuka sprawnego i bezszelestnego zniknięcia ze schroniska. To przede wszystkim wymaga dyscypliny – nawet bardziej niż wprawy. Spakować cały plecak poprzedniego wieczora. Zostawić tylko miejsce na śpiwór i piżamę. Choć czasem rzeczywistość może nieco skomplikować te plany, ze swojej strony nie mogę pominąć niczego, co da się zrobić.

    Ciekawe, że bardzo szybko podświadomie przestawiam się pod tę ranną dyktaturę budzika i praktycznie od drugiego dnia budzę się kilka chwil wcześniej, tak że daruję potencjalnym sąsiadom jeszcze jednego głosu. Wówczas zostaje tylko wysunąć się ze śpiwora, przebrać i po cichutku wymknąć z plecakiem i śpiworem (świetny worek na ewentualne drobiazgi) na dobrze wytłumiony grunt, gdzie już spokojnie mogę nieco głośniej dokończyć pakowanie. Dumnym, że w dużej mierze w tej uprzejmej cichości dorównuję moim koreańskim znajomym.

    Ta dyscyplina oczywiście nie tylko kończy i zaczyna dzień, ale rządzi każdą jego godziną: dbać o zapas wody – nie oszczędzać okazji na napełnienie bukłaków – potem może jej nie być, a te 5 minut może uratować zdrowie; przygotować jedzenie na drogę; zatrzymać się w odpowiednim czasie; wyruszyć nie wcześniej ani nie później, niż wypada; po dojściu wziąć prysznic i od razu zrobić pranie; dowiedzieć się, gdzie i kiedy msza… Zmęczenie, choćby nie wiem jakie, nie jest wymówką, bo odrobina kompromisu może zanadto później kosztować.

    W każdej z tych czynności jednocześnie nakładam na moje ciało wymagania, ale też słucham go. Szukam złotego środka między napinaniem granic i pokornym ich szanowaniem. Niby to oczywiste, że pielgrzymka kształtuje duszę. Mniej oczywiste, a jakże genialne w tej naszej powszedniej wybiórczości, jest to, że dociera do niej przez ciało.
    Read more

  • Day 3

    Nowicjat (Cercedilla)

    August 8, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 25 °C

    Dwa pierwsze dni, po rozgrzanej suchej ziemi madryckiej stanowią swoisty nowicjat dla mojej kondycji i wytrzymałości. Choć jak na razie tereny są zaledwie pagórkowate (z kilkoma ostrzejszymi podejściami), dwa inne czynniki stanowią sprawdzian pielgrzymich ambicji: dystans i temperatura.

    Dystans: wbrew pozorom to trudno ocenić. Większość przewodników zaleca około 25 kilometrów dziennie. Na trasie francuskiej i innych bardziej zaludnionych i popularnych szlakach da się wyodrębnić jeszcze krótsze kawałki, po 15-20 kilometrów. Wiadomo, że jeśli w grę wchodzi odcinek górski, będzie to aż nadto. Inne drogi, zwłaszcza te przebiegające na południu, o słabszej infrastrukturze, nie dają za wiele pola do manewru. Nierzadko przez bite 30-40 kilometrów człowiek będzie miał szczęście, jeśli znajdzie jakąś wieś na krótki odpoczynek, ale możliwość noclegu pojawi się dopiero u końca etapu.

    W tym roku, podobnie jak w poprzednim, nie daję sobie dwóch pierwszych dni na rozgrzewkę, ufając, że średnia ilość kilometrów dziennie w ostatnim roku otwiera mi punkt startowy powyżej trzydziestki. Bardzo szybko jednak okazuje się, że autorzy przewodników zgubili po drodze nieco kilometrów i te planowane 30-35 kilometrów na dzień oscyluje bardziej wokół dystansu maratońskiego. A to wymaga nie tylko roztropnego rozłożenia sił, ale i dużej cierpliwości. Bo nawet najbardziej urozmaicona krajobrazowo droga, szczególnie odbywana w pojedynkę, po siódmej, ósmej godzinie zaczyna nużyć. I strach jeszcze pomyśleć, ile do celu pozostało! W takim wypadku zdrową praktyką jest zaprzestać zerkania na zegarek czy słupki kilometrowe. Wszak od zmęczenia gorsza frustracja.

    Sprawdzian dystansu zostaje sprzężony ze sprawdzianem temperatury. To ona sprawia, że od pewnej godziny każdy kolejny kilometr staje się czyśćcem na ziemi. To ona ostatecznie stawia granicę możliwej drogi: co z tego, że nogi jeszcze nie zmęczone, co z tego, że po paru minutach przerwy powrócą nadwątlone siły, skoro za cieniem czeka skwar, w którym przebywanie przez pięć minut sprowadzi Cię niezawodnie do stanu sprzed pauzy.

    Dlatego kluczowym słowem w ciągu dwóch pierwszych dni madryckiego słońca jest „źródło”. Pod tym względem Opatrzność zdaje się dostosować hydraulikę do pogody – inaczej niż w kolejnych, spokojniejszych dniach, ujęcia wody są rozmieszczone dość regularnie, tak że co parę kilometrów mogę nabierać wody do pełna. Całe szczęście, bo i tak ostatecznie zawsze dochodzę z pustym bukłakiem.

    Może to zabrzmi po księżowsku, ale naprawdę z każdym rokiem utwierdzam się w przekonaniu, że nic tak nie sprawdza i kształtuje relacji jak wspólne chodzenie z plecakiem. Zmęczenie, ból, konieczność poznania siebie w niesprzyjających warunkach, do tego ubóstwo rzeczy, spraw i osób, które mogłyby bezpiecznie odwrócić uwagę od kwestii trudnych, zmuszają do wzajemnej pracy. Kto dojrzały, ten szybko zreflektuje się, że w pierwszym rzędzie nie nad drugą osobą (zmienianie) ani nawet nad relacją (akceptowanie), ale – nad własnym egoizmem.

    Chyba właśnie na tym polega każdy nowicjat (nie tylko ten zakonny, ale i narzeczeński, i zwyczajnie: ludzki). Każdy z nich ma swoje środki. Na camino były nimi: dystans i gorąc. No i osoba do oswojenia zdecydowanie mniej wdzięczna niż druga połówka czy nawet współbrat zakonny – ja sam.
    Read more

  • Day 4

    Brama Kastylii (Puerto de la Fuenfria)

    August 9, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 23 °C

    Przełęcz Fuenfría stanowi najwyższy punkt wszystkich hiszpańskich szlaków Jakubowych. Przez stulecia, położona na wysokości 1796 m. n.p.m., stanowiła wyłom w Sierra de Guadarrama, służący komunikacji między Mesetą Północną a południem. Nic więc dziwnego, że ostatnie kilometry przed nią stanowi przeplatająca się sieć historycznych dróg, z których największe wrażenie robi świetnie zachowana rzymska droga.

    Punkt strategiczny, ale mimo wybrukowanego gościńca i systemu straży dbającej o jego przepustowość, niekoniecznie dostępny o każdej porze roku. Przede wszystkim dlatego, że to w tym niewyróżniającym się na mapie półwyspu iberyjskiego miejscu znajduje się hiszpański biegun zimna.

    Przepiękny krajobrazowo odcinek. Wielkie połacie opadających lasów przechodzących w łąki i pola, ze skalistymi szczytami w tle. Nic dziwnego, że Filip II i jego następcy wybrali te tereny, rozciągające się na południu w stronę Escoriala i podmadryckich wzgórz, a na północ – do Segowii, na prywatne tereny łowieckie (z zakazem hodowli owiec). Jeśli odbić kilka kilometrów od szlaku, można napotkać na pochodzące z różnych okresów pałace i domki myśliwskie.

    Dzięki tej królewskiej pasji okalające przełęcz tereny dotrwały w stanie dzikim do wieku ochrony przyrody i turystyki górskiej. Nasycam się każdą chwilą, z żalem konstatując, że choć całe camino piękno, właśnie dziś przejdę najpiękniejszy kawałek drogi. I myślę o rzymskich żołnierzach, strażnikach, pocztylionach, królewskich polowaniach, wyglądając niecierpliwie pierwszego zakrętu, zza którego gdzieś na horyzoncie dojrzę majestatyczną sylwetkę Segowii – stolicy królów.
    Read more

  • Day 4

    Łzy (Segovia)

    August 9, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 27 °C

    Swego czasu ojciec Jan Góra dzielił się z nami pomysłem założenia klasztoru mniszek dominikańskich w okolicach ośrodka nad Lednicą. Pomysł ten powracał do niego co jakiś czas. W tej sprawie cierpliwie czekał na właściwy moment. Być może sprawa wymaga szczególnej interwencji (nomen omen) u góry, stąd po śmierci ojca wciąż na tę nową fundację czekamy. A że nie było dla niego na ziemi spraw nie do załatwienie, tak sobie myślę, że i Pan Bóg „ulegnie” jego namowom.

    Planowanej fundacji towarzyszyć miały dwa symbole. Po pierwsze, ogromny bukłak na łzy, który zbierać miał łzy wypłakanych ludzkich nieszczęść. Po drugie, ogromna księga intencji, w której, od wstąpienia do zakonu, każda siostra miała zapisywać wszystkie intencje, o modlitwę w których została poproszona. Z taką księga miała na koniec zostać złożona do grobu.

    Te dwa obrazy wróciły do mnie w zeszłym roku, kiedy zbierałem intencje do pielgrzymiej modlitwy. Z tą samą siłą przychodziły mi na myśl i w tym roku. Choć mój zeszyt z modlitwami proporcjonalnie mniejszy od życiowej księgi modlitw mniszek, brakowało mi wspomnianego bukłaka na łzy.

    W ewangeliach można znaleźć kilka ważnych scen, kiedy Jezus się wzrusza przy spotkaniu z drugim człowiekiem. Myślę, że nie chodzi tam tylko o ludzką biedę, nieszczęścia, choroby. Wzrusza nie tyle zło, które dotyka człowieka, co złożone w nim dobro, które cierpi. Spojrzenie Jezusa pozwala zobaczyć człowieka pełniej, bliżej – zauważyć to, co normalnie skrywane. Mam jakiś tego przebłysk, czytając o problemach, troskach kryjących się w intencjach od znajomych osób, o których przecież sobie nie opowiadamy. Boimy się wypowiedzieć je na głos przed samymi sobą. Na piśmie zawsze prościej… Jeszcze silniejsze tego doświadczenie ma miejsce w czasie spowiedzi.

    Czego się nie mówi? Co skrzętnie skrywamy? Automatycznie chciałoby się odpowiedzieć: to, co wstydliwe – słabości, grzechy, wady. Ale czy tylko? W końcu dostrzec zło jest bardzo łatwo – nie trzeba specjalnie prześwietlać drugiego człowieka. Ono zawsze, prędzej czy później wybije na zewnątrz. Bardzo łatwo też sobie to rzekome zło (fałsz, nieszczerość, hipokryzję) u drugiego człowieka domniemać. Jednak przecież oprócz tego, co ciemne, skrywamy w sobie i dobro. To dobro, którym nie chcemy się chwalić. Dobro często niespełnione – szlachetne intencje, tęsknoty, pragnienia, troskę świadczącą o wrażliwości…

    Może to jakaś szczególna łaska, choć liczę na to, że jest to powszechne doświadczenie spowiedników, że w przeważającej większości spotkanie w sakramencie z drugim człowiekiem jest dla mnie niesłychanie pięknym (i zawstydzającym) odkryciem w nim dobra. Właśnie nie grzechu, ale dobra. O ileż więcej tego dobra, o ileż więcej niespełnionej miłości musi dostrzegać w nim Bóg! Może dlatego nie wyobrażam sobie, jak można takiego człowieka w trakcie spowiedzi sponiewierać, jak – na niego krzyczeć, poniżyć, karcić… (niestety z opowiadań wiem, że jak najbardziej to też się zdarza).

    Staram się mieć w pamięci to doświadczenie, gdy wchodzę na ambonę. Jak tę wyzywającą mnie intymność spotkania w konfesjonale – tę pojedynczość, która podważa moją odrywającą się od rzeczywistości paplaninę – ocalić, gdy dzieli się ją przez setki słuchaczy? Nie pozwolić się ponieść magii mównicy. Mówić do setek bardzo wyjątkowych biografii, nie tracąc wrażliwości na nikogo… Czy to ta nieśmiałość w spotkaniu z kimś, kto w cztery oczy może zakwestionować moje zgrabne uproszczenia, sprawia, że nie wyobrażam sobie, jak można kogokolwiek potraktować z góry z wysokości ambony? Obym takiej wrażliwości nigdy nie stracił.

    Dostrzeżenie ukrytego dobra wokół tego, co złe, brutalne, niesprawiedliwe, nieludzkie niesie w sobie jednak pewne niepokojące napięcie. Szlachetne intencje, skrywane dobro w żaden sposób nie unieważnia powagi grzechu. Przechodzi mnie dreszcz na to niby banalne spostrzeżenie, że i najwięksi zbrodniarze tej ziemi mieli swoje rodziny, zacisza domowe, uściski, pocałunki… Troszczyli się o swoje dzieci, tęsknili za żonami… Jak można unieść w sobie taką sprzeczność?

    Nie ulegając naiwności wobec zła i tego niepokoju, jaki rodzi rozdwojenie „czułego zbrodniarza”, wolę mimo wszystko widzieć w skrytym dobru znak nadziei. Że nawet pośród licznych błędów, zawiści, złośliwości, żądzy odwetu i zwyczajnej ludzkiej podłości, człowiek ów wciąż jeszcze zdolny jest do dobra. Nie całe w nim zginęło. I choćby w zdecydowanej większości swoich decyzji mu przeczył, jest ono dla niego wciąż otwartą możliwością. Jeszcze może się zmienić.
    Read more

  • Day 5

    Ósemka (Los Huertos)

    August 10, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 21 °C

    Moja ósemka, perfidny (by nie napisać: głupi) ząb mądrości, wykazuje zdumiewającą w swym uporze regularność w przypominaniu o swojej na wpół wyklutej obecności. Wierci się, kalecząc dziąsło, dokładnie wtedy, kiedy nie trzeba.

    Czytam jeszcze raz ostatnie zdanie i odzywa się we mnie podważający wszystko duch filozofa: Chciałeś ukuć zgrabną frazę. Skoro twierdzisz, że twoja ósemka odzywa się, kiedy nie trzeba, to powiedz mi, proszę, kiedy to jest ten szczególny czas, kiedy ósemce boleć trzeba?

    Drogi filozoficzny duchu podważania i kwestionowania, co to się wiercisz w swej manii poprawności z uporem nie mniejszym od rzeczonej ósemki! Wiem, że mnie prowokujesz – wszak żywisz się dialektyką sporu: tyle ciebie, ile mojego obstawania przy swoim. Pozwól więc, że przekornie (znasz to, aż nazbyt dobrze) pokonam cię twoją własną bronią i zaserwuję dziś małą głodówkę (nie tylko dlatego, że przy tym upale doprawdy nie chce się nic jeść). Przyjmuję twoją krytykę, nie odżegnuję się od niej i pokornie koryguję pierwotny koncept. Disputatio clausa est.

    Moja ósemka, perfidny (by nie napisać: głupi) ząb mądrości, wykazuje zdumiewającą w swym uporze regularność w przypominaniu o swojej na wpół wyklutej obecności. Wierci się, kalecząc dziąsło, dokładnie wtedy, kiedy w sposób szczególny nie trzeba. A zatem: przed ważnym egzaminem, w czasie kilkugodzinnego rejsu statkiem wycieczkowym, w trakcie podróży ze skomplikowanymi przesiadkami, a już szczególnie w tym nieszczęśliwym szczególnie momencie, kiedy pielgrzymuję.

    Gdy plecak ciąży, gdy gardło wyschnięte drapie, zasolone oczy ślepną, a kostka niemiło ociera o but, odzywasz się, ósemeczko droga, primadonno ty jedna, co zawsze pragniesz wszystko przyćmić sobą. Chcesz, żebym zapomniał o wszelkich innych problemach? Odbierając im uwagę, pragniesz wyrwać im mnie? Wiem, że za dwa, trzy dni odpuścisz – do następnego razu. A czy ty wiesz, że mam bardzo prosty i skuteczny sposób, żebyś zamilkła na wieki? Nie służą mi twoje metody zapominania o innych problemach. Możemyż żyć w zgodzie, czy…?
    Read more

  • Day 5

    Mydło (Santa María la Real de Nieva)

    August 10, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 21 °C

    Santa María la Real de Nieva okazuje się całkiem przyjemnym miasteczkiem. Miniaturowe schronisko, założone i pielęgnowane przez Javiera w domku, w którym mieszkali niegdyś robotnicy sezonowi z ubogiej Galicji, ma w sobie to „coś”.

    To „coś” ma w sobie również senny placyk, gdzie w dwóch barach spotykają się rano, koło południa i wieczorem zdziwieni każdym obcym mieszkańcy. Nie próbuję nawet odpowiedzieć na pytanie, czy chodzą zawsze do tego samego baru, czy też istnieje tu jakieś szczególne kryterium podziału, antagonizm, tabu…

    Najbardziej jednak to „coś” ma w sobie przepiękny podominikański kościół i klasztor (zajmowany obecnie przez dom kultury). Kiedy przychodzę wieczorem, żeby dołączyć się do mszy, muszę wyglądać jak duch dawnych mieszkańców. Zakrystian rozpoznaje mój habit i ze wzruszeniem oprowadza po świątyni, opowiadając o świętych patrzących na nas z obrazów. Nie przerywam mu, cierpliwie słucham, jak tłumaczy mi dobrze znane historie. Nie pośpieszam, bo sam się nie śpieszy. W końcu msza może się zacząć parę minut później.

    Okazuje się wkrótce, że nie jestem tu jedynym żywym dominikaninem. Mszę odprawiać będzie pochodzący z tej miejscowości mój współbrat, który na co dzień pracuje w Wenezueli, a po mszy podejdzie do nas dominikanka, która również odpoczywa u rodziny na wakacjach.

    Martin (wybaczcie, podobnie jak w przypadku wielu bohaterów tej powieści, zgubiłem gdzieś po drodze jego prawdziwe imię, pozwólcie więc, że zaistnieje dla was pod takimi imieniem) oprowadza mnie później po jednych z piękniejszych krużganków klasztornych, jakie życiu widziałem. Każda kolumna zdobiona jest unikalnym kapitelem, podpadającym pod jedną z czterech grup tematycznych: sceny biblijne, sceny z życia wiejskiego (według kolejnych pór roku), sceny z życia szlacheckiego (rycerskiego, arystokratycznego) i sceny z życia braci. Niektóre tematy powtarzają się, ale zawsze w oryginalnym ujęciu. Poszczególne grupy przeplatają się, na pierwszy rzut oka bez żadnego porządku – tak jak splecione sobą ze sobą w życiu i jak powinny być splecione z objawieniem biblijnym. Szczególnie zapadają w pamięci dwa, o wiele częściej powtarzające się przedstawienia z życia braci: alegoria głoszenia i słuchania, których owocność symbolizują wychodzące z ust/uszu pędy winne.

    Po mszy idziemy na chwilę na taras jednego z dwóch barów (nie pytam o klucz wyboru). I jak dwóch nieznających się wcześniej dominikanów opowiadamy o tym, czym ostatnio żyjemy, jakbyśmy od dawna się znali. Szybko okazuje się, że mamy wspólnych znajomych. Martin jest ciekaw kapituły generalnej, z której niedawno wróciłem. Sam opowiada o coraz trudniejszej sytuacji w Wenezueli. Choć bracia nigdy nie mieli powodu do narzekania na hojność wiernych i męczeństwo z głodu jak na razie im nie grozi, na poważnie zastanawia się, czy wkrótce nie trzeba będzie odesłać do innego kraju starszych braci: leki są coraz droższe, a tych najbardziej potrzebnych może w ogóle zabraknąć… Kolejna bieda, myślę sobie, z której w ogóle nie zdajemy sobie sprawy – przejęci naszymi małymi, lokalnymi problemami…

    Martin postanawia odprowadzić mnie do schroniska. Po drodze spotykamy coraz więcej jego znajomych i członków rodziny. Wbrew sobie wytrwale odmawiam zaproszenia na kolację. Niestety aż za dobrze wiem, że w hiszpańskim gronie ma nikłe szanse skończyć się przed północą, a nie mogę sobie pozwolić na wylegiwanie się w łóżku.

    Ostatni przystanek: dom proboszcza. Przypominający bardziej mechanika samochodowego niż księdza Alfonso prowadzi nas do swojego królestwa – dobrze zgadłem – wielkiego warsztatu. Wyciera w brudną koszulkę usmarowane czymś dłonie i wypytuje o trasę camino, dzieląc się tysiącem porad co do możliwych tras, skrótów, postojów. Na koniec rzuca mi mały, szary krążek – mydło, które sam wyrabia i którym dzieli się z pielgrzymami nocującymi w miasteczku. Po chwili jestem zaopatrzony nie tylko w całą siatkę takich mydełek, ale i 101 powodów, dla których jest to najlepsze mydło na świecie. Po prostu: Hiszpan.

    Dziękuję, żegnamy się, jeszcze parę znajomych Martina, wreszcie ostatnie, braterskie pożegnanie. Siatkę z mydłami zostawiam w widocznym miejscu schroniska – dla kolejnych wędrowców. Sam zabieram sobie dwa: na teraz i na przyszłoroczną wyprawę. Wszak takie mydło to dobry pretekst. Przez najbliższe miesiące będzie mi z półeczki o tych planach przypominało.
    Read more

  • Day 6

    Piach (Nava de la Asunción)

    August 11, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 23 °C

    Kolejne dwa dni są w zasadzie dość krótkie. Wbrew namowom księdza Alfonsa nie decyduję się na jeden, 45-kilometrowy dzień, ale dzielę go na dwa mniejsze etapy. Bardzo szybko okazuje się, że była to jak najbardziej słuszna decyzja. Nie tylko ze względu na niezapomniane przeżycia z miasteczka o wdzięcznej nazwie Coca (które złożą się aż na dwa kolejne rozdziały), ale również ze względu na piach.

    Pojawia się już kilka kilometrów po rozpoczęciu marszu. Mniej więcej w porze, gdy tuż przed świtem świat zaczyna nabierać kształtów – pozbawionych jeszcze kolorów. Stopy zapadają się, ślizgają, błądzą. Ze współczuciem, ale i ulgą patrzę na biednego (powiedzmy) Miguela Alonso, dwudziestokilkuletniego Peruwiańczyka, który z trudem brnie przede mną na rowerze. Przez te kilkadziesiąt minut, dopóki nie uda mu się odbić na objazd szosą, udaje nam się wyrównać tempo. Niestety wcale nie świadczy to o lekkości pieszej drogi.

    Jak nie trudno się domyślić, zmienia się również krajobraz. Dotychczasowe bogactwo drzew, krzewów i traw zastępuje sosnowy monopol. Idzie się więc takim mocno przerzedzonym laskiem karłowatych, powyginanych drzew, które niewiele dają cienia, za to intensywny zapach żywicy. Nic więc dziwnego, że większość pni ponacinana, a do plastikowych pojemników ospale sączy się złotawa maź.

    Zatem: ciepło, sucho, a jednocześnie duszno od żywicznych „kadzideł”… Może i dymu w tej liturgii leśnej brak, ale z powodzeniem jego miejsce zajmuje pył wzbijanego spod stóp piachu. Nic dziwnego, że po paru godzinach zaczynają piec wysuszone i popękane wargi.

    Tak po krótkim, ale intensywnym marszu wbrew zawracającym mackom piachu, wchodzę do Coki, mając jeden cel: aptekę. Rozglądam się w jej poszukiwaniu, co nie uchodzi uwadze wychodzącej z supermarketu (powiedzmy) Juany.

    – Czego szukasz?

    – Apteki.

    – O, to na drugim końcu miasteczka. A po co?

    – Potrzebuję jakiejś maści na wargi.

    Juana każe poczekać chwilę. Zostawia z siatkami starszą sąsiadkę, (powiedzmy) Pilar, i puka do pierwszego z rzędu (choć nieprzypadkowego) okna. Po krótkiej wymianie słów niewidoczny (nazwijmy go) Paco wystawia przez szparę rękę z kosmetyczką. Juana ze sprawnością każdej posiadaczki damskiej torebki wyciąga malutkie pudełko z maścią ziołową. Daje, żebym sobie namaścił wargi, po czym zamyka pudełko i wsuwa mi w dłoń.

    – To dla ciebie. Pielgrzymom trzeba pomagać.
    Read more