• Bagno, meszki i pierwszy munro

    5 de agosto de 2020, Escócia ⋅ ☁️ 10 °C

    Ciągnie nas w góry, które widać na horyzoncie w którą stronę nie spojrzeć. Rozkładamy więc mapy, i internet, i planujemy które z otaczających nas szczytów zaatakować najpierw. Nieocenione walking Highlands proponują pętlę z dwoma prawdziwymi (= metrycznymi, =>1000 mnpm) munrose: Tom a' Choinich i Toll Creagach ( szczegóły dla zainteresowanych w linku https://www.walkhighlands.co.uk/lochness/Tollcr…)
    Brzmi zachęcająco, ruszamy zatem. Co prawda zanim dotarliśmy na początek trasy z poranka zrobiło się wczesne popołudnie, (w końcu, jakby nie było, wakacje i ekipę do raźnego zbierania się trudno zmotywować), zamiast mapy mamy maps me, a spray na komary został w namiocie, ale duch w narodzie jest wielki. Tym bardziej, że chmury straszą deszczem tylko odrobinę.
    W Cannich i okolicach jest tak mało ludzi, że ciągle spotyka się znajome twarze. Ma to zdecydowanie urok, i sprawia wrażenie, że jesteśmy u siebie i wśród ludzi z tej samej bajki. Na parkingu również spotykamy zaznajomionego wędrowca, siedzącego przy stoliku obok wczoraj w pubie, z którym już oczywiście zdążyliśmy przeprowadzić dyktowany konwenansem small talk. Dowiadujemy się więc, że zna Tatry, i Kraków, i że poleca wycieczkę na Rysy, jako, że nie ma tam wielu cudzoziemców :-) Na odchodnym
    użycza nam swojego sprayu, i ostrzega, że mokro i pełno błota, a na szczycie mgła, ale jesteśmy na to przygotowani - to przecież Szkocja.
    Po pierwszych kilku kilometrach okazuje się, że błoto w rzeczywistości to prawdziwe mokradła, przez które trzeba się przedrzeć do właściwej ścieżki, a suchą nogą za skarby świata się nie da - nogi grzęzną, zapadają się, kępy trawy ruszają jak żywe, a strumyki atakują z ukrycia i zalewają buty od kostek. Zabawa świetna, czujemy walkę z żywiołem.
    Po przekroczeniu nastego strumyka ścieżka odbija do góry, staje się dużo bardziej sucha i przyjazna ( a przede wszystkim wyraźnie widoczna). I wtedy dopadają nas meszki. Ale nie pojedyncze egzemplarze, stada, czy rój, tylko prawdziwa plaga egipska. Dosłownie wrażenie jakby człowiek zanurzał się w chmurze meszek, które czują ciepło i atakują co się da, szczególnie oczy, nos i usta. Masakra. Nic dziwnego zresztą, taki posiłek pewnie nie zdarza im się często. A, zupełnie jak na złość, i całkiem nie jak w Szkocji, wiatru nie ma...
    Tylko czyta furia i chęć wydostania się z tej opresji niesie nas w górę. Na szczęście, im wyżej, tym częściej choć odrobinę wiatr powiewa, więc skokami od podmuchu do podmuchu przemieszczamy się w górę. Zatrzymać się na chwilę dłuższa niż minuta nie sposób, bo mikroskopijne potwory zeżrą człowieka żywcem. I nagle, po wygraniu się na grań, meszki znikają (wiatru trochę więcej, poza tym otwarta przestrzeń im nie pasuje najwyraźniej, wolą czyhać na ofiary w kominach skalnych i wśród załomów.
    Udaje się nam więc zatrzymać na błyskawiczny piknik, i zregenerować choć trochę.
    Czujemy się jak zdobywcy może nie Everestu, ale spokojnie Kilimandżaro. Ale maps me są bezlitosne - do szczytu ciągle daleko.
    Ruszamy dalej granią, w końcu walka toczy się o pierwszy w historii M'nMs munrose - ale choć idzie się całkiem nieźle, bez bagna i chwilowo meszek, Tom a' Choinich zdobyty być nie chce, i zsyła mgłę. W sytuacji, kiedy z prawej urwisko, z lewej kawałek łąki i potem też urwisko, a za każdym kolejnym zdobytym garbem maps me mówi - jeszcze nie szczyt, podejmujemy decyzję o odwrocie. Ale i tak czujemy się zdobywcami, zarejestrowane 1032 mnpm, i 15 km trasy, mimo mgły, meszek, bagna (przez które trzeba było wrócić) i wędrówki na rezerwach energii 😆.
    Zdania ekipy co do sukcesu wycieczki są podzielone - Maya wściekła na meszki, które uprzykrzyły jej życie okropnie, mówi że najgorsza wyprawa w historii, Mieszko zachwycony twierdzi że szło mu się świetnie jak nigdy...Czyli, można przyjąć wyprawa połowicznie udana 😉.
    Leia mais