Satellite
Show on map
  • Day 210

    Na nartach przez seraki

    February 17, 2023 in France

    Miały być heliski - w zasadzie dla jednego pingwina. Tak po prawdzie cały wyjazd został podporządkowany tymże. A tu, niestety, globalne ocieplenie i brak świeżego śniegu. I chociaż w październiku Kevin - przewodnik pierwszy - potwierdzał, że jak najbardziej, i w grudniu potwierdzał też, że jak najbardziej, i nawet już umawialiśmy się na kontakt bliżej przyjazdu - to we wtorek po przyjeździe telefon od Philippe - przewodnika drugiego, że niestety, very sorry, ale nic z tego, ne marche pas, nie ma śniegu. I może ewentualnie 11 marca, czy nas wpisać na listę gdyby jednej jeszcze w tym roku spadł śnieg. No niestety, do 11 marca nie zostaniemy, choćbyśmy chcieli. A w Megeve, to prawdę mówiąc, nie bardzo chcemy. Mało tras, krótkie, nie połączone w długie przejazdy, wąskie, pełno ludzi i, no właśnie, jak już wspomniałam, mało śniegu. Wiec na trasach głównie lód i kamienie. I dużo dużo ludzi. Jak za starych, studenckich czasów, dla nas, powiedzmy, wspomnień czar, ale dla M’nM to jednak spory szok. Więc nie zostaniemy do 11 marca, a i teraz chętnie byśmy się gdzieś ruszyli, żeby zażyć prawdziwie alpejskiej zimy.
    Natomiast z Megeve widać wyraźnie Mt Blanc - i pojawia się propozycja, ze może by zamiast helikopterów zwiedzić Valee Blanche, 3800 mnpm, tuż pod rzeczonym Mt Blanc. Valee Blanche to jedna z najsłynniejszych dolin lodowcowych, po której można przejechać wyłącznie poza trasą, najlepiej z przewodnikiem, żeby nie wpakować się w szczeliny tudzież inne kłopoty. Do tego na wszyskich zdjęciach wabi nieskalaną bielą śniegu, na dnie doliny, na zboczach otaczających dolinę i na szczytach również. Philippe, przewodnik drugi, pomysł zamiany helikopterów na Valee Blanche wita z radością. I od razu umawiamy się na najbliższy termin, czyli czwartek. W środę wieczorem telefon - w czwartek strajkują kolejarze, do Valee Blanche zapewne dojedziemy, ale nie wrócimy… fatum jakieś chyba. Podejście trzecie - piątek.
    Pobudka o 7, ku niezmiernej rozpaczy Mieszka i ogromnej radości Mai. Śniadanie, kanapki, po pięć warstw koszul, bluz, polarów i kurtek, kremy z filtrem, okulary, gogle, rękawiczki spodnie, rękawiczki wierzchnie, ocieplacze do rękawiczek i butów. W końcu - Mt Blanc, najwyższy szczyt Europy zachodniej, luty, lodowiec, trzeba się przygotować. I wybieramy się pootulani jak bałwanki (albo polarnicy, to wersja dla potomności).
    W Chamonix spotykamy Philippe, w lekkich spodniach i kurtce, przynajmniej ubrał rękawiczki…Za to czapkę ma letnią, z daszkiem. W końcu globalne ocieplenie… Ha, czas pokaże kto się lepiej przygotował. Tak czy inaczej, Philippe odchodzi do sprawy poważnie: zaopatruje nas w nadajniki ( żeby było nas jak namierzyć pod ewentualną lawiną), w uprzęże (żeby było nas za co wyciągać z ewentualnej szczeliny), w raki, (żeby sobie nóg nie połamać na pierwszej grani) i w plecaki, do noszenia nart oraz warstw które z siebie niechybnie będziemy ściągać. Oczy robią się nam coraz większe, ale trzymamy fason twardych wyjadaczy lodowcowo - polarnych.
    Na samą Mt Blanc nie docieramy, choć widać ją na wyciągnięcie ręki (albo 7h wspinaczki). Do Valee Blanche wchodzi się przez Aiguille du Midi, gdzie wwożą nas ekspresowo gondolki dwie. I dopiero tam zaczyna się prawdziwa przygoda. Przez system system tuneli pod Aiguille du Midi wychodzimy na zapowiedzianą grań, prawdziwie stromą i pokrytą zamarzniętym śniegiem. I tu szybki kurs poruszania się w rakach, kto nie załapie, ten niestety ląduje w śniegu. Zejście po grani rozgrzewa nas skutecznie, a że zgodnie z zapowiedzią Philippe, dolina jest osłonięta od wiatru, cześć naszych polarów i bluz ląduje w plecakach :-).
    A potem jest już tylko z górki. I jak w opisach - tylko śniegu mniej niż zwykle w lutym, dlatego jazda na nartach jest wyjątkowo, jak na Valee Blanche i off-pist, łatwa. Nie ma puchu, niestety, śnieg ubity na beton, jednak przydają się nowo nabyte umiejętności jazdy po wyślizganych trasach. Za to wszystkie szczeliny widać jak na dłoni, i słońce do tego obłędnie je podświetla na niebiesko. Podobnie jak seraki, które piętrzą się falami przez całą dolinę. Jako ocenieni przez Philippe na wystarczająco kompetentnych, jeździmy po całej dolinie, pod skałami, po zboczach, zaglądając do szczelin (ostrożnie) i slalomem wśród seraków. Słowem, jest nieziemsko - jak widać na załączonych obrazkach.
    W lunchu u stop doliny towarzysza nam stada ptaków, które najwyraźniej stworzyły sobie nisze ekologiczna opartą na turystach i ich kanapkach. I jeszcze odrobina satysfakcji, bo kiedy my spokojnie sobie odpoczywamy, Philippe podskakuje i truchta, żeby jednak troszkę się ogrzać. Czyli prawda jak zwykle znajduje się po środku :-). A na koniec - boulder cross, czyli slalom wśród kamieni naniesionych przez lodowiec ( który przesuwa się w zawrotnym tempie metr na dzień!!).
    I wreszcie najtrudniejsza cześć wyprawy, czyli wspięcie się po setkach schodów do gondoli powrotnej. Do Chamonix nie da się dojechać, bo globalne ocieplenie i sucha zima, wiec wyprawa jest krótsza o jakieś 10 km. I ostatni etap trzeba pokonać tradycyjnym alpejskim pociągiem, całkiem jak z początków XX w, kiedy w ramach zażywania wypoczynku w kurorcie wypadało wybrać się spojrzeć na lodowiec, w krynolinach, kapeluszach i w trzewiczkach zapinanych na miliony guziczków.
    My bez krynolin, ale objuczeni nartami jak sherpowie i w butach narciarskich zamiast trzewiczków pokonujemy wg jednych 24 piętra, wg innych -90, (obiektywnie: 555 schodów) i mijamy tabliczki z oznaczeniami dokąd sięgał lodowiec w którym roku. Dość powiedzieć, ze przez ostatnie 30 lat stopiło się 100 metrów grubości lodowca. Globalne ocieplenie widziane na własne oczy jest, niestety, przerażajace.
    Read more