Satellite
Show on map
  • Day 10

    Santiago (Villalón de Campos)

    August 15, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 27 °C

    Kilka minut przed mszą w zakrystii pojawia się pełen energii staruszek. Przez ostatni kwadrans wyczerpaliśmy z zakrystianem wszelkie możliwe mniej i bardziej kurtuazyjne tematy, obejmujące w znacznej mierze serię luźnych skojarzeń autobiograficznych mężczyzny. (Niech mu na imię będzie Manolo.) Ze spraw bardziej bieżących, wiem już, że zamiast nowego, dopiero co wyświęconego proboszcza Francisca, sumę odprawi pochodzący z okolic i przebywających akurat u rodziny na wakacjach ksiądz-emeryt, Santiago (na co dzień mieszka w Toledo).

    Santiago wchodzi do zakrystii i z właściwą Hiszpanom gracją zaczyna wszystko mieszać, przestawiać i zmieniać, tak że w pewnym momencie biedny Manolo już nie wie, na czym stoi, zaś na kredensie piętrzy się, nie wiedzieć czemu, sterta różnych alb, stół i ornatów. W drodze do prezbiterium ksiądz stwierdza, że właściwie jestem gościem i do tego młodszy, więc lepiej jeśli to ja będę odprawiał mszę, a on wygłosi kazanie. Propozycja jest tak nagła, że nie zdążam się zdziwić i w zasadzie nawet się tą improwizacją nie przejmuję – do tej alarmującej chwili, gdy staruszek dorzuca, żebym się nie martwił, bo mi pomoże. Tak, to najwyższy znak, by zacząć się bać.

    Rozpoczyna się zatem przestawianie mikrofonu, aleatoryczne przestawianie założonych stron w mszale w momencie, gdy akurat coś z nich usiłuję przeczytać, zaś kielich i wszelkie inne mszalne utensylia mają rzadką okazję wykonania skomplikowanych układów choreograficznych na ołtarzu.

    Myślicie, że to najgorsze, co mogło się przydarzyć? Jeszcze nie! Santiago czuje się bowiem zobowiązany przyjąć mnie po królewsku. Zatem na początku mszy oraz przez znaczną część kazania najpierw przedstawia mnie zebranym (tak, mówi to samo dwa razy, na wszelki wypadek!), a następnie prezentuje lokalną społeczność, opowiadając o kastylijskich cnotach, wśród których pierwsze miejsce zajmuje gościnność. Następnie mam(y) wykład znaczących wydarzeń z historii miasteczka, by wreszcie przejść do informacji turystycznych o miejscach wartych odwiedzenia. Gdzieś między odrestaurowanymi witrażami a założeniami architektonicznymi rynku pojawiają się glossy o Wniebowzięciu. Zdania z konstytucji apostolskiej Munificentissimus Deus łagodnie się przeplatają z miejscowymi legendami i wspomnieniami z dzieciństwa. Co jakiś czas Santiago robi pauzę i odwraca się w moją stronę, aby dodać jakieś szczegóły (jeszcze bardziej) dla mnie.

    Ukradkiem spoglądam na twarze ludzi, którym mimowolnie zgotowałem takie widowisko, z powtarzaną jak refren osobistą dedykacją. Nikt jednak się nie śmieje ani nie oburza. Najwyraźniej kazanie trzeba po prostu odsiedzieć, nie przykładając większej wagi do treści. Nie o nie tu chodzi.

    Po mszy kolejki do zakrystii – znajomych i odległych krewnych Santiago. Ktoś mnie ściska, ktoś tłumaczy, że to tu mówi się najczystszą wersją kastylijskiego, jeszcze ktoś inny z przejęciem pokazuje pogięte zdjęcie młodego księdza – brata, który został zamordowany kilka miesięcy po święceniach przez kubańskich rewolucjonistów. Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tej historii, ale już Santiago przestawia delikwenta, a mi podsuwa jakąś znajomą rodzinę. No a Manolo usiłuje połapać się w nowej stercie szat liturgicznych.

    Żegnamy się i witamy na przemian. Santiago zaciąga mnie ze swoimi kolegami ze szkoły do baru, gdzie spędzamy jakieś pół godziny, skacząc ze wspomnienia na wspomnienie. W końcu za rogiem budynku znika jego podstarzała, ale wciąż pełna werwy sylwetka. A ja myślę o tych wszystkich niepozornie świętych księży – jąkających się, przeciętnych, nudnych, ale którzy mają w sobie taką szczególną, prostą dobroć, za którą nie da się ich nie lubić. I tyle im do bycia dobrymi księżmi wystarczy. Niczym już nadrabiać nie muszą!
    Read more