Satellite
Show on map
  • Day 11

    Kinsa Cocha - 4200 npm

    August 11, 2018 in Peru ⋅ ⛅ 15 °C

    Pierwsze wyjście w prawdziwe góry, z lekkim przerażeniem i pokorą, jako że pierwszy raz w życiu tak wysoko. I to bez haków raków i czekana ( jak pisałam wcześniej, zupełnie zbędne w Andach na tej wysokości). Troszkę oszukane, bo na 4000 wyjechaliśmy autem, ale czego się nie robi dla aklimatyzacji 😁. Na piechotę pewnie nadal byśmy się wdrapywali, a kiedy czas na zejście??
    Jako, że informacja turystyczna nie istnieje, podobnie jak mapy, musimy polegać na Google maps i relacjach innych, którzy odwazyli się wypuścić na szlak wcześniej, a do tego byli na tyle mili, że to opisali w internetach. Wojtek wyszukuje na jednym z blogów informację o Kinsa Cocha - trzech jeziorach położonych w pobliżu Pisac, z informacją, że można tam dojechać z lokalnym prywatnym transportem. (Dla porządku referencyjnego, tu link do oryginalnego materiału:https://slightnorth.com/kinsa-cocha-pisacs-thre…). Rzeczywiście, jeden z nagabujących nas nieustannie ("Cuzco, Cuzco??") taksówkarzy przyznaje, że wie jak tam dojechać, więc uzgadniamy, że odbierze nas o 9 rano dnia następnego.
    Podjeżdża jak obiecał, auto działajace, choć mocno zdezelowane, z rozbitą szybą, i bez żadnych fajerwerków typu np klimatyzacja, czy pasy bezpieczeństwa. Za to kierowcy towarzyszy trzyletni synek, który jak się okazuje będzie z nami jechać. Gdzie usiądzie? Ano mały jest, zmieści się pomiędzy kierowca i pasażerem na podłokietniku czy też schowku.
    Tyle jeśli chodzi o bezpieczeństwo czy przepisy.
    Po pokonaniu strefy wjazdu do ruin (jedyna droga prowadzi tamtędy) i przekonaniu strażników że jedziemy do jezior a nie do ruin (za ruiny się płaci, a w planie mamy zwiedzanie ich za kilka dni), kierowca pewnie rusza przed siebie - zna te okolice ponoć jak własną kieszeń. Kończy się asfalt, droga robi się coraz węższa, a urwiska (a jednak są jakieś, dokładnie koło nas), coraz bardziej strome. A mina Wojtka coraz bardziej niewyraźna, bo google map pokazuje że mamy jechać dokładnie w przeciwna stronę. Na szczęście udaje się na migi dogadać z kierowcą, i uzasadniają że droga jest dobra tylko do innych jezior. Upieramy się przy naszych, więc kierowca zawraca, i podążamy tym razem za Google. Asfalt znowu się kończy, droga wąska i urwiska strome, ale docieramy nad pierwsze jezioro, 4000 npm. Kierowca na odjezdnym sprzedaje nam z dobrego serca esencję munia przeciw chorobie wysokościowej (trzeba ją rozejrzeć między dłońmi i inhalować) i obiecuje wrócić za 5h. Mamy jakieś 4km do przejścia + piknik, więc czasu na pewno dość.
    Jeziora i Andy piękne, droga prosta, ale na niektórych z nas wysokość działa. Zaczynamy rozumieć, dlaczego ostatnie 15m do szczytu w Himalajach zajmuje kilka godzin i wymaga kosmicznej siły woli. My po 2h zdobywamy pierwsza niziutką przełęcz, 4200m npm, oddaloną o jakieś 1.5 km, i jest już jasne, że wszystkich trzech jezior nie obejrzymy. Nic to - w końcu to wycieczka aklimatyzacyjna, a jest pięknie. Po pikniku pod szczytem wracamy do rozwidlenia, i spacerkiem wśród pól idziemy najprostszą drogą nad jeziorko nr 2. W nagrodę widzimy stada lam i alpak w naturze, i podziwiamy obłędną panoramę pobliskich szczytów i dolin. Nad nami w tradycyjnych strojach inkaskich Indianki z (chyba) pobliskiej wioski pomykają w górę i w dół nosząc naręcza trawy i trzciny. Podziwiamy w niemym zachwycie, dreptając nad drugie jeziorko.
    Dramatyzmu dodaje załamująca się pogoda, piknik robimy więc schowani przed wiatrem za niewielkim murkiem. Jak można się domyślić, na Indiankach zbierających trawę pogoda nie robi wrażenia.
    Po prawie 5h wracamy spotkać się z kierowcą, i choć dało nam w kość, jesteśmy zachwyceni pięknem Andów, i trochę dumni z siebie, że mimo załamania zdrowia i pogody przeprowadziliśmy aklimatyzację, i sprawdziliśmy, że, wolno bo wolno, ale możemy się przemieszczać na takiej wysokości.
    Read more