Satellite
Show on map
  • Day 16

    Trekking przez Andy z lamami i koniem

    August 16, 2018 in Peru ⋅ ⛅ 1 °C

    Rano pobudka o 5, w orzeźwiającym chłodzie poranka ( czyli w temperaturze poniżej zera, bez ogrzewania!), opłukaniu się w źrodelku, i inkaskie śniadanie. Czyli rosół, gotowane ziemniaki, i jajka gotowane na twardo. M'n'Ms przerażone, no bo jak to - na śniadanie rosół zamiast chrupek??? W dodatku rosół w którym pływają jarzyny, szczypiorek i zioła. Katastrofa i nie może to być. Krakowskim targiem umawiamy się że zjedzą makaron, ziemniaki i jajka. Każdy dietetyk padłby na zawał, ale jesteśmy wystarczająco daleko od dietetyków, żeby się nie przejmować. Epifanio ( nasz gospodarz) i jego żona Virginia, robią co mogą, żeby nam dogodzić, od bladego świtu na nogach, w tradycyjnych lokalnych strojach, Virginia do tego cały czas nosi na plecach zawiniętą w tkaną chustę 6 miesięczna córeczkę. Żeby nie zrobić im przykrości zjadamy z Wojtkiem podwójne porcje rosołu, licząc na to że trekking przez góry załatwi dodatkowe kalorie 😉.
    I już, 5.30, zgodnie z super precyzyjnie ułożonym przez Sylwię planem wycieczki pora pakować lamy. Wczoraj wieczorem - niespodzianka!! - musieliśmy jeszcze przed snem przepakować plecaki, żeby ich zawartość dało się zmieścić do juków - 2x15 kg na lamę. I teraz, myk myk, wszyscy na połoninę, trzeba lamy zagonić do naturalnej zagródki że skał i kamieni, i zarzucić im juki, po czym je przywiązać (juki do lam). Wszyscy gonią lamy. Poganiacz lam, Epifanio, Sylwia, Elias (nasz kucharz), gospodarz z sąsiedniej wioski który przeprowadził konia. M'n'Ms też by goniły, ale gospodyni wyniosła inkaskie stroje dla nas, w które mamy się przebrać i - niespodzianka! - w których mamy maszerować. Panowie mają zdecydowanie łatwiej, tylko poncho i kapelusz. My z Mają i Sylwią mamy do tego spódnice, mocowane sznurkami jak XIX w gorsety. Oddech złapać w tym trudno, a maszerować - chyba nie sposób - choć Sylwia, przebrana już wcześniej, niezrażona strojem łapie lamy. Do tego damskie kapelusze to nie sensowne nakrycie głowy chroniące przed słońcem i deszczem, ale misy z kwiatami i owocami (!!!!). Typowe... Ciężkie jak siedem nieszczęść, spada z głowy i przekręca się non-stop, ale Peruwianki noszą to cały Boży dzień. Razem z dzieckiem na plecach. Niesamowite...
    W czasie kiedy my się tradycyjnie przystrajamy, lamy zostały ujarzmione (mimo wszelkich wysiłków z ich strony, żeby to uniemożliwić). Zdecydowanie nie są to grzeczne i udomowione zwierzęta, raczej - znowu - krwiożercze lamy z Monty Pythona. Plują, gryzą i kopią na samą myśl o objuczeniu, mimo, że ponoć do tego są hodowane. Ale Epifanio i Elias wiedzą jak sobie radzić, więc punkt 6 (!!!zgodnie z rozkładem jazdy Sylwii) wyruszamy na szlak cudnie przystojni. My i gospodarze w tradycyjnych strojach, koń w siodle z czaprakiem ( = kocem w inkaskie wzory), a lamy z naszymi jukami i kolorowymi frędzelkami na uszach. Start: 3800m npm. Przed nami dwie przełęcze po 4500, i 14 km drogi przez Andy. Choroba wysokościowa daje się we znaki, jednym mniej, drugim bardziej, Wojtek jest najbiedniejszy z nas wszystkich, bo nie dość, że daje mu w kość, to jeszcze musi nieść plecak, i wędrować na własnych nogach. Bo M'n'Ms po pierwszych 500 krokach zarządzają przesiadkę na konia - Maya w końcu czeka na to z utęsknieniem od początku wyjazdu.
    Koń (Blanco) jak się okazuje jest do pomysłu przekonany dokładnie tak jak lamy do niesienia juków, co wywołuje lekkie spięcie pomiędzy właścicielem Blanco a Sylwią. Żeby udowodnić, że "caballo tranquillo" właściciel wskakuje na niego, a Blanco odstawia specjalnie dla niego małe rodeo. No nie bardzo tranquillo, miny nam trochę rzedną.
    Ale wszyscy tłumacza, że tu za duży tłum i zainteresowanie i odprowadzają Blanco do trochę oddalonej kupy kamieni (system wsiadania na konia jest oparty na wspinaniu się na odpowiednią wysokość po skałkach lub kamieniach, i przełażeniu z nich na grzbiet Blanco). Mieszko postanawia spróbować szczęścia i odważnie ładuje na grzbiecie, a Blanco spokojnie zaczyna dreptać przed siebie. Wszyscy się cieszą, Peruwiańczycy biją brawo i wołają ze zrozumieniem "macho, macho!" a Mieszko dumny i blady jedzie przez połoninę. a my za nim, z duszą na ramieniu, czy Blanco nagle się znowu nie znarowi.
    Po kolejnych 500 m Majka decyduje, że teraz jej kolej, i odtąd, aż do przełęczy, na zmianę jadą raz jedno raz drugie. Szczęście właściciel miał rację, i caballo jest w istocie tranquillo, więc wszyscy także robią się coraz bardziej uspokojeni.
    Widoki zawierają dech w piersiach, i zżeraja pamięć w telefonach i w aparacie, bo staramy się utrwalić każdy metr drogi. Mgły się podnoszą, słońce wstaje, Andy złocą się i mienią odcieniami zieleni, co i rusz jakieś oczka wodne dodają jeszcze uroku, jeśli to tylko możliwe. Po obu stronach stada lam i alpak - na ogół bez frędzelków, więc nasze najładniejsze.
    Mijamy drugi domek naszych gospodarzy, przy strumieniu z hodowlanymi pstrągami (dwa z nich są gigantyczne, wielkości sporego szczupaka, aż dziwne że nie pożarły tych standardowych). Wojtek decyduje się oddać plecak lamom, więc przedstawienie z objuczaniem zaczyna się od nowa. Po drodze już wcześniej pozbyliśmy się strojów tradycyjnych - wszyscy z wyjątkiem Mayi, która dzielnie razem z lokalnymi paraduje niczym inkaska księżniczka.
    Krok za krokiem docieramy na pierwszą przełęcz, i mimo osiągniętego już pewnego stopnia znieczulenia na piękno natury, nie możemy powstrzymać okrzyków zachwytu. Przed nami rozpościera się kolejna cudowna dolina, z jeziorkami, pagórkami, lamami, i kolejnym łańcuchem Andów na horyzoncie. Jako, że obraz mówi więcej niż 1000 słów, w tym miejscu odsyłam uważnego do zdjęć - zrobiliśmy ich w nadmiarze 😁.
    Postój przy bacówce przed drugą przełęczą, na zasłużony obiad i odpoczynek. Na obiad Eliasz poprzedniego wieczoru przygotował quinoę z kurczakiem i jarzynami, i, specjalnie dla M'n'Ms - ryż saute. Jemy na zimno, quinoa jest super, M'n'Ms wygłodniałe po drodze wcinają aż się uszy trzęsą, zgadnijcie więc, kto kończy suchy ryż na zimno...
    Słoneczko przygrzewa cudnie, rozlozeni na krzeselkach turystycznych, które przytargaly dla nas lamy poddajemy się piękny gór i ogarniajacej blogosci, ale Sylwia patrząc na niebo zarządza szybki koniec postoju, i wymarsz w kierunku drugiej przełęczy.
    I nie bez powodu - na krótko przed przełęczą zaczyna padać śnieg, najpierw drobny, potem coraz gęstszy, wchodzimy w chmury, a może mgłę, temperatura spada gwałtownie i ogólnie rzecz biorąc robi się zdecydowanie mniej przyjemnie. Ubieramy na siebie wszystkie ciepłe i nieprzemakalne ciuchy, które targa na plecach Marta - lama, i naprzód w mgłę, krok za krokiem.
    Widoki po drugiej stronie drugiej przełęczy (zapewne) również zapierają dech w piersiach, sądząc po przebłyskach przez mgłę od czasu do czasu. Próbujemy robić zdjęcia komórką, bo aparat wyciągać strach w taką pogodę, później okaże się że nic z tego nie wyszło bo komórka w tym zimniej nie zapisała...
    Po 6 km przez mgłę i śnieg docieramy do miejsca spotkania z busem i kierowcą, który, rzecz zupełnie nieslychana, natychmiast do nas podjeżdża. Znowu perfekcyjna organizacja (dziękujemy Sylwio!) zupełnie nie na sposób peruwiański.
    Zdejmujemy juki z lam (poniekąd, ale tylko poniekąd, już pogodzonych z losem) - to co było w jukach jest względnie suche, ale to co na nas i w plecakach przemoczone do suchej nitki. Jedna Maya wygrała wytrwałością, bo jak się okazało strój inkaskiej księżniczki znakomicie chroni przed deszczem. Nic dziwnego, że Quechua noszą go na codzień. Zegnamy się z Epifanio, Blanco i innymi Peruwiańczykami, i w sławie i chwale kończymy 2 dzień treningu.
    Read more