Satellite
Show on map
  • Day 21

    Inkaski most z trawy, tęczowa góra i ...

    August 21, 2018 in Peru ⋅ 🌙 11 °C

    Do Puno!
    Dzisiejszy dzień był tak po prawdzie dniem tranzytu, urozmaiconego oglądaniem przepięknych zakątków ukrytych w dolinach i szczytach Andow.
    Kierowca załatwiony przez nieocenioną Sylwię podjechał pod nas o 6 rano, budząc zawiść wszystkich pozostałych back-pakerow ustawionych przed kazda brama wzdłuż naszej uliczki. Cóż, życie w Ameryce Południowej zaczyna się bardzo wcześnie, prawdę mówiąc 6 rano to już niemal południe. I wszyscy wybierający się na zwiedzanie nie mają wyjścia, muszą wstawać z kurami. A na San Blas same hostele, i sami zwiedzający, stąd o świcie grupki z wyladowanymi plecakami przed każdą bramą, tworzący dość specyficzny i bardzo sympatyczny klimat.
    Pierwszy przystanek ( po niesamowicie urokliwej drodze przez Andy) - most inkaski z trawy. Nieprawdopodobne przedsiewziecie, most jest wykonany wyłącznie z trawy i patykow, i odbudowywany co roku od stuleci, umożliwia skrócenie drogi przez kanion. 30 metrów długa plecionka z trawy wisi nad kanionem przez rok, w chwili obecnej głównie w celach turystycznych, jako że most drogowy jest 200 m dalej. Ale przez stulecia przeprowadzał trakt inkaski w poprzek doliny, niosąc ludzi, towary, i stada jucznych lam.
    Most jest tradycyjnie odbudowywany w czerwcu (zajmuje to ponoć 3 dni! Choć liny na most są wyplatane we wszystkich okolicznych wioskach przez cały poprzedzający miesiąc), dlatego w kwietniu i w maju przejście po nim wymaga nie lada odwagi. My na szczęście przechodzimy w sierpniu, więc wszystkie liny są w znakomitej kondycji. W połowie mostu mniej więcej zachwyca niesamowity widok na rzekę i kanion, całkowicie ukryty przed wzrokiem stojących na brzegu. Wycieczka warta jest tego widoku, nawet w porze deszczowej i w maju!
    Dalej Franco (nasz kierowca) zabiera nas do niezbyt dobrze znanego pasma gór tęczowych, odkryte o przez Sylwię. Co prawda nie aż tak wysokie jak Ausangante, bo tylko 5200 m npm, ale po pierwsze - dla nas to dobrze, bo choroba wysokościowa nie odpuszcza, a po drugie, ważniejsze, pasmo jest nieznane turystom. Dzięki temu mamy okazję podziwiać piękno tych gór w zasadzie w samotności, zamiast w tłumie turystów jak na Morskim Oku. M'n'Ms niezmordowanie dociekają skąd takie kolory skał. Odgrzebujemy resztki wiedzy z czasów szkoły i studiów - czerwony: żelazo, żółty : siarka, zielony: miedź. Ale, kurcze, fioletowy??? No nic. Trzeba będzie doczytać.
    I znowu mamy niesamowite szczęście do pogody, choć czarne chmury straszą, i zbierają się nad okolicznych szczytami z każdej strony, my cały czas idziemy w dziurze w chmurach i w słońcu. Trochę oszukane to wyjście, dowiezieni zostaliśmy na 4800, i z tej wysokości "atakujemy" szczyt. Ale ze względu na odległość od cywilizacji inaczej się tego zorganizować nie dało...
    Trochę deprymująco, całą drogę pod górę towarzyszy nam stareńka Peruwianka, która usilnie próbuje nam coś wytłumaczyć w Quechua. Niestety, nie rozumiemy ani w ząb, sole też wszystkie zostawiliśmy w samochodzie. Nie wiemy, czy próbuje nam coś sprzedać, czy coś ważnego powiedzieć, ale podąża za nami krok w krok. Dopiero przed samą przełęczą nas porzuca, a my dalej nie mamy pojęcia o co chodziło.
    Na przełęczy okazuje się, że jednak dobrze, że trekking is udany, bo choroba wysokosciowa daje się we znaki części drużyny, i ta część na 4950 dociera mocno zziajana i na bezdechu.
    Duch w narodzie jednak jest wielki, i postanawiamy postawić stopę na 5000, wśród skalistych zębów sterczących w niebo wśród ( wiecznego?) śniegu. Co, wg GPSa udaje się nam po pół godzinie 😁😁😁. Widok jest fantastyczny, zgodnie z zapewnieniani Sylwii tęczową Góra jest nie jedna, a całe rozległe pasmo miesiące się wszystkimi kolorami tęczy ( choć głównie czerwonym).
    Z uwagi na zdrowie zbieramy się z 5000 natychmiast, i wracamy w bardziej przyjazne rejony, obfotografowując po drodze wszystkie odcienie górskiej tęczy.
    Kierowca dowozi nas do Sicuani, miejsca naszej przesiadki na colectivo - i po 4 godzinach w dusznym busie, z bardzo sprawną przesiadka w Juliace ( kierowca colectivo tak się przejął gringos z dwójką dzieci, że dowiózł nas dosłownie przed kolejnego busa) docieramy do Puno, którego rozświetlona panorama lekko szokuje wielkością. Spodziewaliśmy się maleńkiej wioseczki, a tu, z nienacka, wyrasta przed nami metropolia. I znowu rewelacyjny zbieg okoliczności, doceniany tym bardziej że względu na nocną porę, przystanek colectivo jest bezpośrednio na wprost drzwi hostelu. Uznajemy, że sprawność " podróżowanie na sposób lokalny" zdobyliśmy z wyróżnieniem.
    Read more