Spain
Villalón de Campos

Discover travel destinations of travelers writing a travel journal on FindPenguins.
Travelers at this place
    • Day 11

      Day 11 Medina De Rioseca to Villalon

      April 14 in Spain ⋅ ☁️ 22 °C

      Medina De Rioseco to Villalon de Campos 29 kms

      The hospilardo at Santa Clara Albergue was a true peregrino. At 6.30am, he got up and made us coffee and made sure that we had breakfast and set us off with advice on today’s trail.
      We quickly walked through the town and walked along the Canal de Castilla. It provided an amazing change of scenery. The cabal is lined with poplar trees which burst into colour as the sun rose.
      We followed this for 8kms and at the end of the canal, we had only another 4 kms to Tamariz de Campos where we stopped for second breakfast by an old church.
      We then joined a dirt track across open country for 9kms to Cuenca De Campos. There was no shade and just an open vast landscape where you could see the silhouette of the town in the distance. No matter, how much you walked, you never seemed to get closer. When we eventually arrived, we were exhausted by the distance and heat. Thankfully, we found a bar open and another pilgrim, 73 years old, from Belgium.
      The temperature was now around 25C when we set off for the last 5.5 kms.
      We arrived around 1.15pm and went for drink in a bar before wearily making our way to the Albergue.
      The two hospilardos, retired Spanish Artillery Colonels, made our welcome so pleasant after a hard day on the trail.
      We quickly showered and went out for a meal in the only open restaurant in the town.
      We have spend the rest of the afternoon just chatting to them.
      Read more

    • Day 10

      Santiago (Villalón de Campos)

      August 15, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 27 °C

      Kilka minut przed mszą w zakrystii pojawia się pełen energii staruszek. Przez ostatni kwadrans wyczerpaliśmy z zakrystianem wszelkie możliwe mniej i bardziej kurtuazyjne tematy, obejmujące w znacznej mierze serię luźnych skojarzeń autobiograficznych mężczyzny. (Niech mu na imię będzie Manolo.) Ze spraw bardziej bieżących, wiem już, że zamiast nowego, dopiero co wyświęconego proboszcza Francisca, sumę odprawi pochodzący z okolic i przebywających akurat u rodziny na wakacjach ksiądz-emeryt, Santiago (na co dzień mieszka w Toledo).

      Santiago wchodzi do zakrystii i z właściwą Hiszpanom gracją zaczyna wszystko mieszać, przestawiać i zmieniać, tak że w pewnym momencie biedny Manolo już nie wie, na czym stoi, zaś na kredensie piętrzy się, nie wiedzieć czemu, sterta różnych alb, stół i ornatów. W drodze do prezbiterium ksiądz stwierdza, że właściwie jestem gościem i do tego młodszy, więc lepiej jeśli to ja będę odprawiał mszę, a on wygłosi kazanie. Propozycja jest tak nagła, że nie zdążam się zdziwić i w zasadzie nawet się tą improwizacją nie przejmuję – do tej alarmującej chwili, gdy staruszek dorzuca, żebym się nie martwił, bo mi pomoże. Tak, to najwyższy znak, by zacząć się bać.

      Rozpoczyna się zatem przestawianie mikrofonu, aleatoryczne przestawianie założonych stron w mszale w momencie, gdy akurat coś z nich usiłuję przeczytać, zaś kielich i wszelkie inne mszalne utensylia mają rzadką okazję wykonania skomplikowanych układów choreograficznych na ołtarzu.

      Myślicie, że to najgorsze, co mogło się przydarzyć? Jeszcze nie! Santiago czuje się bowiem zobowiązany przyjąć mnie po królewsku. Zatem na początku mszy oraz przez znaczną część kazania najpierw przedstawia mnie zebranym (tak, mówi to samo dwa razy, na wszelki wypadek!), a następnie prezentuje lokalną społeczność, opowiadając o kastylijskich cnotach, wśród których pierwsze miejsce zajmuje gościnność. Następnie mam(y) wykład znaczących wydarzeń z historii miasteczka, by wreszcie przejść do informacji turystycznych o miejscach wartych odwiedzenia. Gdzieś między odrestaurowanymi witrażami a założeniami architektonicznymi rynku pojawiają się glossy o Wniebowzięciu. Zdania z konstytucji apostolskiej Munificentissimus Deus łagodnie się przeplatają z miejscowymi legendami i wspomnieniami z dzieciństwa. Co jakiś czas Santiago robi pauzę i odwraca się w moją stronę, aby dodać jakieś szczegóły (jeszcze bardziej) dla mnie.

      Ukradkiem spoglądam na twarze ludzi, którym mimowolnie zgotowałem takie widowisko, z powtarzaną jak refren osobistą dedykacją. Nikt jednak się nie śmieje ani nie oburza. Najwyraźniej kazanie trzeba po prostu odsiedzieć, nie przykładając większej wagi do treści. Nie o nie tu chodzi.

      Po mszy kolejki do zakrystii – znajomych i odległych krewnych Santiago. Ktoś mnie ściska, ktoś tłumaczy, że to tu mówi się najczystszą wersją kastylijskiego, jeszcze ktoś inny z przejęciem pokazuje pogięte zdjęcie młodego księdza – brata, który został zamordowany kilka miesięcy po święceniach przez kubańskich rewolucjonistów. Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tej historii, ale już Santiago przestawia delikwenta, a mi podsuwa jakąś znajomą rodzinę. No a Manolo usiłuje połapać się w nowej stercie szat liturgicznych.

      Żegnamy się i witamy na przemian. Santiago zaciąga mnie ze swoimi kolegami ze szkoły do baru, gdzie spędzamy jakieś pół godziny, skacząc ze wspomnienia na wspomnienie. W końcu za rogiem budynku znika jego podstarzała, ale wciąż pełna werwy sylwetka. A ja myślę o tych wszystkich niepozornie świętych księży – jąkających się, przeciętnych, nudnych, ale którzy mają w sobie taką szczególną, prostą dobroć, za którą nie da się ich nie lubić. I tyle im do bycia dobrymi księżmi wystarczy. Niczym już nadrabiać nie muszą!
      Read more

    • Day 10

      Pa amb tomàquet (Villalón de Campos)

      August 15, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 27 °C

      Schroniska bywają różne. Można je podzielić na municypalne, kościelne i prywatne. Taka klasyfikacja jednak, choć sporo mówi, niekoniecznie ujmuje to, co w życiu pielgrzyma (i schroniska) kluczowe: bycie-przyjętym.

      Z całą szczerością przyznać muszę, że nie tylko na madryckim szlaku doświadczenie to coraz rzadsze (choć może nie od wczoraj tak jest). Co znaczy być przyjętym? Jakiego przyjęcia się oczekuje? Może lepiej: o jakim się marzy, bo pielgrzym, sezonowy bezdomny, żebrak czterech ścian, żadnych pretensji rościć sobie nie może. Przestaje być klientem, a uczy się przyjmować. To chyba najcenniejszy element pielgrzymki, którego tak nam brakuje na co dzień.

      W tym kontekście trudno mówić o przyjęciu w oficjalnym, rządzącym się regulaminem wielkim schronisku municypalnym, którego opiekunowie – urzędnicy spisują imiona, numery, przyjmują opłaty, wydają kwity i wyznaczają miejsca w dormitoriach. Nie jest też tym przyjęciem, o którym mowa, mniej lub bardziej luksusowa gościna w prywatnym schronisku, które w swym funkcjonowaniu zbliża się raczej do pensjonatu (o różnym standardzie usług).

      Schroniska, za którymi tęsknię, to te prowadzone przez wolontariuszy, gdzie wszystko opiera się na dawaniu. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: pielgrzym jak najbardziej, w poczuciu sprawiedliwości i w zgodzie z tą logiką dawania, powinien zostawić nieoszczędną ofiarę. Może ona być wyższa nie tylko od urzędniczej zapłaty, ale i od rachunku pensjonarskiego. Rzecz bowiem nie w kalkulowaniu, ale wprost przeciwnie: w zamknięciu na nie oczy, w naiwnym zaufaniu, że dając szczodrze, nigdy nie tracimy. Tego też nam dziś brakuje.

      W mojej relacji z camino nie mógłbym zatem pominąć nienarzucającego się, a jednocześnie niesłychanie hojnego przyjęcia przez wolontariuszy w schronisku w Villalón de Campos. Szczęście trafiło mi się podwójne, bo akurat Maria Cinta i Rafael, katalońskie małżeństwo w średnim wieku następnego wracało do domu i z tej okazji urządziło uroczystą kolację dla nowych znajomych z miasteczka, Josefy i Pabla, na które poza mną załapał się też nowy albergeiro, Raul (wszelkie imiona prawdopodobne, choć raczej nieprawdziwe).

      Jeśli wspomniałem o uroczystej kolacji, trzeba dodać, że na – modłę katalońską, z akcentami lokalnymi. A zatem uginających się od talerzy stół zimnych przekąsek: lokalnych wędlin, serów, pomidorów, oliwek, sałatek, no i oczywiście pa amb tomàquet – przygotowany na życzenie przyjaciół, żeby wiedzieli, jak się go poprawnie przygotowuje w Katalonii i nie dali się nabrać na wszędobylskie podróbki. Danie rzeczywiście tyleż proste, co łatwe do oszukania przez zbytek ambicji i improwizacji. To po prostu chleb (może być na zimno, może być grzanka) z wtartym weń pomidorem. Mile widziana jest oliwa, sól i roztropnie dobrane dodatki. Jednak kluczowym elementem jest wtarcie pomidora. To nie ma być bruschetta!

      Siedzimy do późna, komentując wszelkie możliwe tematy: od bezczelnych pielgrzymów po pożary w Galicji. Maria Cinta i Rafael wciąż jeszcze emocjonują miejscami, które przy okazji udało im się zwiedzić w Kastylii i z dziecięcą naiwnością amerykańskich turystów dopytują, czy coś jeszcze ciekawego zostało. To oczywiście tylko uwalnia rzekę miejscowości, zamków, kościołów, rezerwatów, którymi przekrzykują się Josefa i Pablo, dumnie prężąc kastylijską pierś.

      Czy to z powodu obfitej kolacji, czy z nadmiaru wrażeń, długo nie mogę zasnąć. Leżę na łóżku, wsłuchując się w ciszę. Dobrze wiem, że za wszelką cenę powinienem już spać – przede mną długi i gorący dzień. Ale jakoś nie rozpaczam, że mi się nie udaje. Smakuję tę chwilę. To już ostatni gościnny dom przed…
      Read more

    You might also know this place by the following names:

    Villalón de Campos, Villalon de Campos

    Join us:

    FindPenguins for iOSFindPenguins for Android