A 13-day adventure by Dominik Read more
  • 24footprints
  • 1countries
  • 13days
  • 24photos
  • 0videos
  • 328kilometers
  • Day 11

    Z pustyni (Sahagún)

    August 16, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 25 °C

    Ostatnie 38 kilometrów, mniej więcej dziesiąta część przebytej dotychczas drogi, i moja zdziwaczała ścieżka wpada w Sahugunie do przestronnego koryta drogi francuskiej. Na tym, w sensie ścisłym, kończy się camino de Madrid jako takie. Nie kończy się jednak moja pielgrzymka. I choć na brakujące do grobu apostoła kolejne 360 kilometrów czasu już nie starczy, pozwalam się jeszcze przez dwa dni powieźć silnemu nurtowi tej, jak lubię ją nazywać, autostradzie de Santiago.

    A zatem koniec z ciszą, koniec z samotnością. Wypalonych baterii czołówki już nie szkoda, bo nie tyle nawet wydeptana, co utwardzona droga bezbłędnie prowadzi nawet zamknięte oczy. Koniec holmesowskiego dociekania drogi – najdalej w promieniu kilkuset metrów majaczy sylwetka poprzednika. Koniec wyglądania za cieniem, bo choć szlak wciąż prowadzi przez rozległe pola Kastylii, na licznych pielgrzymów czeka cienik zasadzonej linii drzewek. Może nie jest to cień, a już tym bardziej nie cienisko, ale w zupełności wystarczy.

    Nie muszę już skrupulatnie planować postojów i noclegów. Średnio co 5-8 kilometrów jest jakaś gościnna wioska, a miejsca piknikowe jeszcze częściej. Nie jestem zdany na kupione dzień wcześniej zapasy jedzenia ani łaskę i niełaskę właściciela lokalnego baru. Wszystkie drzwi otwarte przed piechurami – w końcu to z nich nie jeden się tu utrzymuje.

    Znika niepokojąca pustka schronisk. Tłumów przy tej pogodzie wprawdzie nie ma – dla każdego starczy miejsca, ale i tak są to dziesiątki ludzi. Do umywalek ustawiają się kolejki, stół w jadalni ściśle zapełnia się talerzami, garnkami, kubkami. Ten leży, ta chrapie, ci się śmieją, ci cierpią, ostentacyjnie machając zabandażowanymi i oplastrowanymi nogami. Włosi, Niemcy, Słowacy, Hiszpanie, Koreańczycy, Amerykanie… I ten refren buen camino!…

    W zestawieniu z cichym i niepewnym ubóstwem drogi madryckiej można by pogardzić tym zabezpieczonym i zaaprowidowanym harmidrem jakubowej autostrady. A ja się nim cieszę. Nie z naturalnej ludzkiej kleistości do wygody. Nie dlatego, że ratuje mnie przed wróżonym mi wariactwem, ani dlatego, że mogę weń wreszcie uciec od siebie. Nie wychodzimy na pustynię, żeby znienawidzić nasze wioski, ale żeby się nauczyć je kochać lepiej.
    Read more

  • Day 12

    Księża (El Burgo Ranero)

    August 17, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 21 °C

    Skubiąc te parę akapitów, na jednym mi zależało: by nie wyszła z nich laurka. Obawiam się jednak, że mimo usilnych chęci, nie do końca mi się to udało. I chyba muszę się z tym pogodzić. Od początku wiedziałem bowiem jeszcze jedno: że nie mogę pominąć tego tematu. Przekładałem go z dnia na dzień. Teraz, prawie u kresu drogi, ostatnia szansa by się z nim zmierzyć.

    A chcę napisać słów parę o napotkanych po drodze księżach. Paru z nich już się tu przewinęło. Myślę również o tych wszystkich, których spotkałem na pielgrzymkach w poprzednich latach. Z wieloma witałem się i żegnałem w biegu, często bezskutecznie próbując wyłowić ich imiona. Młodzi, starzy, Hiszpanie, obcokrajowcy, elokwentni i swojscy.

    Nasze spotkania w większości ograniczały się do mszy. Wbiegali w ostatniej chwili i zaraz po niej szybko domykali, co trzeba, bo już spóźnieni na kolejną. W diecezji Astorgi (dane relatywne do mojej rocznej pamięci – poza datą gwarancji) średnio na jednego kapłana przypada cztery, pięć parafii. Tylko paru służy w jednej (rozumiem, że w miejskiej), największa grupa ma po trzy, ale niemało też tych z siedmioma i ośmioma kościołami. Brak powołań? Na pewno. Ale z drugiej strony pod uwagę wziąć trzeba również przemiany społeczne i wyludnienie wsi. W wielu wioskach na próżno by zapełniać kościelne ławki niedobitkami mieszkańców, w większości w podeszłym wieku, którzy, z drugiej strony, nie mieliby jak dotrzeć do innego kościoła. Młodych dawno nie ma. Albo więc ksiądz objedzie te wszystkie na wpół wymarłe osady, albo mszy nie będzie. I trzeba przyznać, że niezależnie od liczby świątyń, raczej wciąż jest to ta pierwsza opcja.

    Wiadomo, że trudniej o mszę w tygodniu, na co często skarżą się pielgrzymi. W znacznej mierze zależy to od szlaku. Łatwo jednak w pielgrzymiej megalomanii zapomnieć, że nieobecny ksiądz zapewne tego dnia odprawia mszę w dwóch innych miejscowościach. I nie pielgrzymi są jego pierwszymi podopiecznymi.

    Osobnym tematem są oczywiście pozamykane kościoły i tezeuszowa wędrówka w poszukiwaniu doń kluczy. Wśród wędrowców stosunkowo sporo duchownych, więc nieraz wystarczyłaby otwarta świątynia, zwłaszcza gdy architektura schroniska nie pozwala na godne celebrowanie mszy.

    Ten ostatni punkt wiąże się z szerszym tematem chrześcijańskości szlaku. Można utyskiwać na turigrinos albo przewracać oczami na widok różnych dziwacznych duchowości. Można też dać im nienarzucającą się szansę spotkania Kościoła. Do tego też nie potrzeba księdza. W dobrze działającej parafii grupa świeckich powinna sobie bez niego dać radę. Często przejmują to na siebie wszelkich wyznań i narodowości wolontariusze. Nie zapomnę też zupełnie nieplanowanego i może dlatego tak owocnego doświadczenia pielgrzymowania z grupą młodzieży (moi bracia, którzy odważyli się na podobne szaleństwo, mieli analogiczne przeżycia), która przez cały dzień drogi na wieczór dosłownie zaprowadzała kolejnych napotkanych ludzi do ołtarza. Dla wielu bywał to zaledwie pierwszy z wielu czekających go jeszcze kroków.

    No, ale jakoś mimowolnie zostawiłem na boku tych moich drogich księży. Wracamy!

    Moi drodzy, którzy mnie nie czytacie, bo w końcu jak byście tu zabrnęli, nie znając polskiego (i moi drodzy, którzy mimowolnie jesteście czytelnikami nieswojej odezwy), nie znam was. Może jesteście podli, nudni i butni (na pewno wobec tego, co robicie, nie posądzę was o lenistwo). Zostawiam to między wami a Panem Bogiem. Dziękuję natomiast za świadectwo dawania tego, co najlepsze dać możecie. I może zarazem jedyne. Być może nie tak wyobrażaliście sobie wasze kapłaństwo. Do kogo innego chcieliście głosić (ostatecznie wcale nie tak) płomienne kazania niż do przygłuchej grupki zasypiających staruszek. Ale jesteście. Trwacie jak strażnicy pozostawieni na zapomnianej już dawno przez wszystkich wartowni. I zawracacie mnie od rozpraszania się na wszystko to, co ostatecznie naprawdę jest nieważne.
    Read more

  • Day 12

    Msza trójdominikańska MansilladelasMulas

    August 17, 2016 in Spain ⋅ ☀️ 22 °C

    Na łóżku po prawej leży wielki Niemiec. Wielką ma głowę, brodę, plecak i brzuch. Nie mniejszy uśmiech nie schodzi ani na chwilę z jego twarzy. Dlatego nie sposób nie polubić tej serdeczności. Oczywiście jeśli ktoś odważy się przezwyciężyć pierwszy strach i nie wycofa się z pokoju na widok wystającej z materaca w kierunku drzwi wielkiej, niemieckiej stopy.

    Schronisko duże, ale dzięki licznym, a małym pokojom, nie doświadcza się tłoku. W dodatku skoncentrowana wokół zamkniętego patio architektura budynku sprzyja poczuciu bezpiecznej domowości. Tu obiad, tam pranie, jeszcze obok mniej lub bardziej poważne rozmowy albo zwyczajne regenerowanie się przed następnym etapem.

    Być może dzięki wielkiej stopie mojego sąsiada, w naszym pokoju zaświadczyliśmy jeszcze większej kameralności, bo ostatecznie dołączył do nas tylko mały Hiszpan. Zajął łóżko po lewej. Mała głowa, wstydzące się swojej nieliczności włoski w miejscu brody, mały plecak, brzucha brak. Jedyne co od tej małości odstaje to porównywalny z niemieckim uśmiech. O ile jednak przypadkowy przechodzień wpadły na tego pierwszego, jeszcze zanim wszedłby do środka, bez wątpienia Hiszpan byłby ostatnim elementem pokoju, jaki by zauważył (jeśli w ogóle).

    Spoglądam to w prawo, to w lewo. Leżę na łóżku między skrajnościami. Hiszpania – Francja – Niemcy. (W tym gronie zdecydowanie jestem najstarszy.) I nadziwić się nie mogę. Ale jeszcze bardziej: powstrzymać (u)śmiechu. Przecież, na dobrą sprawę, te boskie koincydencje są przewspaniałe!

    Spotkanie w zakrystii przed mszą, jakby podchwytując tę myśl, przybiera formę nieodległą od sławetnego finału II aktu Wesela Figara, trwającego, bagatela, niemal pół godziny, co stanowi ponad połowę całego aktu, kiedy to co i rusz na scenie pojawiają się nowe postaci, coraz bardziej zapętlając akcję.

    Zaczyna się od spotkania z Proboszczem:

    J(a): Jestem dominikaninem.

    P(roboszcz): A ja się nazywam Dominik.

    J: Ja też jestem Dominik.

    P: I jesteś Dominikaninem.

    J: I nazywam się Dominik.

    P: Ja też, ale nie jestem dominikaninem. Skąd?

    J: Z Polski.

    P: I mówisz po hiszpańsku. Ale ja nie mówię po polsku.

    J: Ale na szczęście mówię po hiszpańsku.

    Na razie to wszystko jeszcze jakoś się trzyma, ale oto wchodzi kolejny bohater, Słowak:

    S: Jesteś proboszczem?

    J: Nie, on jest proboszczem.

    S: Jestem Słowakiem.

    P: A on jest Polakiem.

    S: Nazywam się Dominik.

    P: A on jest dominikaninem.

    S: A ja jestem księdzem diecezjalnym.

    P: Ale nie z Polski?

    S: Nie, ze Słowacji.

    D: Ja się też nazywam Dominik.

    S: A ja studiuję u dominikanów.

    P: On jest dominikaninem.

    D: I też nazywasz się Dominik.

    S: Ale nie jestem Dominikaninem.

    P: Mówisz po hiszpańsku?

    S: Nie, po włosku.

    J: Ale rozumiemy się też, gdy mówi po słowacku.

    P: Ale ty mówisz po polsku.

    J: Ale rozumiem po słowacku.

    S: A proboszcz, jak się nazywa?

    J: Dominik.

    P: Ale nie mówię po włosku.

    Wchodzi zakrystianka:

    Z(akrystianka): Mamy gości?

    P: Tak, dominikanina z Polski.

    Z (do Słowaka): Jesteś dominikaninem?

    S: Nazywam się Dominik.

    J: Ale to ja jestem dominikaninem.

    P: Ale on się nazywa Dominik.

    Z: I też jest Polakiem.

    J: Nie, jest Słowakiem.

    S: Nazywam się Dominik.

    Z: Ale nie mówisz po hiszpańsku?

    S: Po włosku.

    P: Ale on mówi.

    Z: I jak się nazywa?

    P: Dominik.

    Z: Ale nie Słowak.

    D: Nie, jestem Polakiem i też się nazywam Dominik.

    P: I jest dominikaninem.

    S: Ale nie mówię po hiszpańsku.

    Z: I też się nazywa Dominik.

    P: Ale mówi po włosku.

    J: I jest Słowakiem.

    S: Znam dominikanów.

    Z: A proboszcz też się nazywam Dominik.

    P: A on jest Polakiem.

    S: I byłem parę razy w Polsce.

    Z: Nie mówię po włosku.

    P: On się nazywa Dominik…

    W tym momencie zegar wybija godzinę i przerywamy rozmowę przed wkroczeniem kolejnych nieprawdopodobnych postaci, wśród których nie było jeszcze Dominik, dominikanek, innych Słowaków i Włochów. Szczęśliwie mimo tego zamieszania mającego w sobie też coś z Ionesco, udaje nam się spokojnie odprawić mszę, którą na swój użytek nazywam „trójdominikańską”.
    Read more

  • Day 13

    Gdzie tak leziesz? (León)

    August 18, 2016 in Spain ⋅ ⛅ 19 °C

    Mówią, że najtrudniejszy jest pierwszy krok. Bzdura! Najtrudniejszy jest ten ostatni – którego zasadniczo nie ma. Kiedy się nieuchronnie zbliża, zachodzi we mnie jakaś zdumiewająca zmiana. Jeszcze 2-3 dni temu z ulgą liczyłem i dzieliłem brakujące kilometry – już tylko… Jeszcze wczoraj wieczorem, jak zwykle w wigilię wielkiego finału, nawiedzała mnie swędząca pokusa, żeby spakować manatki i jeszcze tego samego dnia dojść do celu – w końcu tak niewiele zostało: jak można tak bezczynnie czekać? (Ciekawe, że taka myśl nie nachodziła wcześniej. W ten sposób, idąc dniem i nocą, można by zaoszczędzić spokojnie połowę czasu. Tylko co z nim potem zrobić?) Dziś natomiast nie jestem w stanie postawić ostatniego kroku.

    Ta niemożliwość, przynajmniej w sensie fizycznym, nie ma w sobie nic z paraliżu. Wręcz przeciwnie. Staję przed katedrą. Daję sobie parę minut na samozachwyt. Ale się nie zatrzymuję. Do schroniska. Zostawiam plecak. Do kościoła św. Izydora – msza w południe. Tak, to właściwy finał drogi… która też się tutaj nie kończy.

    Przez cały dzień łapię się na tym, że wciąż gdzieś chodzę. Po przeszło czterystu kilometrach, żadne miasto nie jest zbyt obszerne do przejścia, żadne dwa punkty nie są zbyt odległe. Owszem, być może zajmie to trochę czasu, pół godziny, godzinę, dwie… Ale dojdę.

    Więc idę, a raczej lecę do przodu ciągnięty jakąś niewyczerpującą się siłą. Niezbyt dobrze wiem gdzie, skoro doszedłem już do celu. Doszedłem, ale wciąż nienasycony. Lezę, lezę, lezę. I śmiejąc się do siebie z ironią, myślę, że przynajmniej zdrowy ten nałóg. No chyba, że zachodzę się na śmierć.

    Włosi wierzyli, że osoba ukąszona przez tarantulę zapadała w letarg, z którego mogła być wybudzona jedynie muzyką. Pod jej wpływem ukąszony wykonywał dziki i szaleńczy taniec, dzięki któremu trucizna opuszczała jego ciało. To choreograficzne remedium dało początek tanecznej manii, znanej jako tarantyzm, który jak epidemia rozprzestrzenił się po Europie w wiekach średnich i znajduje dzisiaj swój paralelizm w zwariowanym jazzie. Mówi się, że tarantela, taniec wykonywany dziś we Włoszech, stanowi pozostałość po tym, który dawał ulgę ofiarom ukąszenia przez tarantulę.
    Pociągiem droga León-Madryt zajmuje zwykle nieco ponad dwie godziny. W porannym ekspresie jest jeszcze sporo wolnych miejsc w promocyjnej cenie. Większość podróżnych korzysta z usypiającego kołysania wyciszonego wagonu, aby nadrobić zarwane godziny. A ja nie mogę twarzy odkleić od szyby. W bezkresnych polach odnajduję cienką kreskę przemierzonej drogi. Nikt, kto jej nie przeszedł, nie zwróciłby na nią uwagi. W dwie godziny przecinam szlak dwunastu dni. Wrażenie cofania się w przyspieszeniu potęguje fakt, że siedzę tyłem do kierunku jazdy. Zapadam się w minione. Wracam.
    Read more