Szkocja - 4x8 COVID detour

July - August 2020
Dzięki uprzejmości SARS-CoV-2 w tym roku wyruszamy na wyprawę niemal lokalnie - do Szkocji. Choć kto wie, w obecnej sytuacji politycznej, chyba lepiej zabrać ze sobą paszporty... Read more
  • 25footprints
  • 2countries
  • 19days
  • 139photos
  • 0videos
  • 4.3kkilometers
  • Day 6

    Północ północny wschód

    July 31, 2020 in Scotland ⋅ 🌬 15 °C

    To dziś w północnej Szkocji było lato. Ten jeden magiczny dzień w roku kiedy po prostu świeci słońce. Wybraliśmy się zatem na plażę - ale plażę specjalna, położoną na najbardziej północno-wschodnim krańcu wyspy. Z buta z John o' Groats ścieżką po plaży (zaskakująco piaskowej, z oślepiająco białego piasku) wzdłuż wybrzeża - i dalej nad klifami gdzie mewy urządziły sobie wesołe miasteczko, ślizgając się na wietrze i w kominach powietrznych.

    Zdecydowaną zaletą wakacji w Szkocji jest ich mała popularność, nawet ( a może szczególnie) w czasie zarazy. Dlatego nie tylko łatwo jest robić zdjęcia, nawet największych atrakcji, bez tłumu turystów w tle, albo na pierwszym planie, ale także można znaleźć dla siebie prywatną plażę w zatoczce na piknik. Co też z dużą satysfakcją robimy.

    A z plaży co odważniejsi mogą zamoczyć stopy albo i kolana w wodzie (przez dziury w klifie widać, że w zatoczce obok rodowici Szkoci zanurzają się w morzu całkiem po uszy - w końcu dziś lato) a Ci mniej odważni robić zdjęcia fokom i uchatkom, które też przypłynęły korzystać z pięknej pogody.

    Północ północny wschód zdobyte, wracając odwiedzamy jeszcze, już autem, najbardziej na północ wysunięty cypel Dunnet Head, i można przyjąć, że ten zakątek Wysp Brytyjskich mamy obmierzony 🏆🏆
    Read more

  • Day 7

    Puffin cove

    August 1, 2020 in Scotland ⋅ ☀️ 16 °C

    Ostatni pełny dzień w Caithness, a lista ciekawych miejsc do odwiedzenia ciągle długa. Część pozycji z góry odpada - za daleki dojazd - w efekcie zostają dwie opcje: jedyny szczyt Caithness albo zatoczka puffinów. Choć zdania ekipy są podzielone, i niektórych ciągnie bardziej w góry, głos rozsądku przeważa i puffiny wygrywają. Podobnie jak że szlakiem archeologicznym wiemy o zatoczce tyle co opisane na blogu, i udało się nam zlokalizować ścieżki na maps me. Blog jest pisany przez mamę z dwójką kilkuletnich dzieci, więc po prawdzie to spodziewamy się łatwego spacerku do urokliwej plaży.

    Miejsce to parkowania jest, jak w blogu stało, do morza jakieś 500m na oko, wszystko jak należy. I to by było na tyle "łatwej i przyjemnej trasy"
    Na dobry początek - mokradła. Ścieżka owszem, jest, ale miejscami zatopiona w bagnie - skaczemy z kępy trawy na kępę. Kolejne zaskoczenie - zatoczka, owszem, jest, puffiny też, jak najbardziej, ale nad nią żywy klif. W blogu stało napisane że odrobinę musieli się powspinać, ale w najdzikszych snach nie wyobrażamy sobie schodzenia po ścianie klifu, z dwójką kilkulatków czy bez!
    Alternatywy na pierwszy rzut oka nie widać, na drugi też - w sensie alternatywy dla przedszkolaków. Jest dolinka strumienia schodząca nieco łagodniej do zatoczki, decydujemy się więc sprawdzić, czy do przejścia.
    No owszem, dla dorosłych i prawie dorosłych sprawnych ludzi - do przejścia, pod warunkiem, że suche buty nie stanowią priorytetu i lubi człowiek od czasu do czasu wykręcić piruet na mokrej trawie i kamieniach. Ścieżka raz pojawia się, raz znika, poza strumykiem do wyboru urwisko, piarg i mokradła, nie widać gdzie się stawia stopy, a wszędzie pełno dziur, kamieni i uskoków. Zdrowia życzę schodzić tu z dziećmi...Z drugiej strony, nawet bez zdolności tropiciela, widać, że krowy też tedy chodzą, może więc jednak z tą naszą sprawnością jest nie najlepiej?

    Zatoczka wynagradza trudy zejścia z duuużą nawiązką. Plaża otwiera się na majestatyczny granitowy wąwóz od strony morza, na którego ścianach gnieżdżą się setki, albo i tysiące ptaków - rzeczonych puffinów, mew, rybitw i kormoranów. Oczywiście nie ma tu prawie żywego ducha, a kolory i światło tradycyjnie zapierają dech w piersiach. Dodatkowym bonusem jest przejście naturalnym tunelem w skale do kolejnej zatoki, z widokiem na otwarte morze, i kolonie kormoranów i (chyba?) czapki - albo innych podobnych większych ptaków.

    Można wspinając się po kamieniach przejść na platformy granitowe wychodzące w otwarte morze, i podziwiać groty i jaskinie w klifie dużo powyżej linii wodnej.

    Po pikniku na plaży powrotna wspinaczka - trasą łatwiejszą, jak dla awanturniczych przedszkolaków. Jak się okazuje z jednego małego parkingu do jednej małej zatoczki może prowadzić wiele ścieżek ( i klifów).
    Zdecydowanie jedna z najbardziej udanych wypraw, i jednogłośnie uznana za taką przez całą drużynę.
    Read more

  • Day 8

    Cannich

    August 2, 2020 in Scotland ⋅ ☁️ 16 °C

    Pożegnaliśmy Caithness, w dalszym ciągu zalane słońcem, i ruszyliśmy po raz kolejny w stronę chmur deszczowych. Dziwne uczucie, zmierzać do Inverness, najbardziej na północ położonego miasta Szkocji, na południe :-).
    Krajobraz łagodnieje z każdym kilometrem, i z poszarpanych, surowych klifów zmienia się w łagodne, zielone pagórki, wzgórza, i w końcu na horyzoncie widzimy prawdziwe góry, rzecz rzadki spotykana na wyspach.
    Do kempingu dojeżdżamy wzdłuż Szklanej Rzeki ( River Glass), i choć chmury ( i BBC) ciągle starszą deszczem, namiot rozbijamy na sucho (nie takie małe zwycięstwo, a cieszy bardzo).
    Kemping jest rewelacyjny - cichy, pusty, zielony, przestrzenny. Miejsce do rozbicia 4 razy większe niż normalnie (social distancing), więc na sporej polanie jesteśmy za zupełnie sami. Do tego zasady covidove ograniczają liczbę namiotów i przyczep, a do tego wymuszają "prywatne" używanie łazienek ( tylko jedna rodzina na raz) - więc czujemy się trochę jak w prywatnym parku/ ogrodzie. Trudno na epidemię narzekać w tym kontekście 😉
    Read more

  • Day 9

    Plodda falls: zaczynamy od wodospadów

    August 3, 2020 in Scotland ⋅ ☁️ 10 °C

    Po naradzie nad mapą wybieramy wodospady jako cel pierwszej wycieczki. Bynajmniej nie jest to decyzja zaskakująca, zazwyczaj wybieramy wodospady 😉. Jak zawsze, w opisie w przewodniku są one "najwyższe", "najbardziej spektakularne", "niespotykane". I jak zawsze, patrząc na nie, rozumiemy autorów opisu 😋.
    Człowiek ma jednak olbrzymie powinowactwo do wody, zwłaszcza spadającej z wysokości, rozbryzgującej się i migoczącej. Może o to migotanie chodzi najbardziej.
    Wodospady można podziwiać z platformy powyżej, przy okazji doświadczając lęku wysokości, można też do nich zejść po stromej, śliskiej, i zabłocone ścieżce. Oczywiście idziemy i tu i tu. A do tego M'n'Ms wytyczają pozycję nr 3, czyli oglądanie z kamieni na rzece.
    Które jak się okazuje nadal jest nie wystarczająco wyczynowe, należy więc urozmaicić je w uprawianie yogi.
    Read more

  • Day 9

    Wreszcie góry - z morałem o prędkości

    August 3, 2020 in Scotland ⋅ ⛅ 6 °C

    Mimo, że wodospady piękne, ciągnie nas do gór - słoneczko świeci, ścieżki zapraszają - ruszamy przez las. W opinii zbiorowej - las jak las, trochę jak Biała, trochę jak New Forest, płaska szutrowa droga, lekko rozczarowujący ( jak na góry Szkocji oczywiście). I ciągnie się zdecydowanie za długo. W końcu wynurzamy się na otwartą przestrzeń, w bonusie trzeba pokonać wysokie na 2m ogrodzenie - testujemy zręczność. A tak po prawdzie, to trzeba było testować inteligencję, bo najbardziej pochylony segment ogrodzenia okazał się być bramką. Na naszą obronę mamy tylko to, że bramki nie przypomina, tylko pochyloną drabinę.

    I w końcu są - góry, i jeziorko - głównie na horyzoncie, ale jako że droga się wznosi, to czujemy się nimi otoczeni i we właściwym miejscu. Jako dodatkową nagrodę za ostatnim zakrętem (ostatnim zupełnie arbitralnie, mierząc dystans tylko) widzimy jeziorko, do którego planowalismy dojść. Ale tu aura krzyżuje nam plany ( i wspomaga zmęczenie tak po prawdzie), jako że wszystko wokół wyraźnie ciemnieje, temperatura spada, a wiatr się wzmaga. Dramatyzmu dodają ciemne chmury, które jak to zwykle w górach wyłażą zza szczytów, i nie tylko straszą deszczem, ale wyraźnie nim podlewają szczyty na zachodzie. Zaczynamy więc powrotny wyścig z chmurami, widząc jak ściana deszczu (a ulewa potężna) zbliża się nieuchronnie. Oczywiście, nabijamy się z BBC, że na dziś deszczu nie zapowiedzieli - a tu, zaskakująco, chmury wprowadziły korekcję kierunku, i zamiast na nas, suną bokiem :) i przeszliśmy dzięki temu suchą nogą i głową, a BBC musimy przeprosić za niewiarę.

    W drodze powrotnej na zakończenie przygoda mało sympatyczna. Zatrzymał nas, jak założylismy, optymistyczny autostopowicz, który myślał, że uda się mu zabrać w ścisku i bałaganie naszego auta. Pamiętni czasów stopa, zaczęliśmy zastanawiać się co i jak przestawić, kiedy chłopak doszedł kilka metrów do naszego auta, pokazuje zakrwawioną rękę i ubranie, i mówi: miałem wypadek...I rzeczywiście, jakieś 50 metrów wyżej, z drogi pokazuje nam swoje auto, którym spadł ze skarpy, minął drzewo o 30 cm, i wbił się w poszycie. Prawdę mówiąc, wbił się i zamaskował tak, że gdyby nie udało mu się z tego auta wyjść, nikt by go nie zauważył z drogi. A ci którzy zaczęliby go szukać nie wiedząc gdzie się rozbił mogliby spędzić godziny i dni przeczesując teren.

    Na szczęście wyszedł,na szczęście wygląda na to że rozcięty łokieć i wybity bark to jedyne uszkodzenia. Szybko okazuje się, że chłopak jest z Podhala, przyjechał do rodziny za pracą, a tu, jak sam mowi, nie dostosował prędkości do warunków...no ewidentnie nie dostosował. Oczywiście w tym akurat miejscu, i przez następne 10 km zasięgu nie ma, zabieramy więc go z nami na kemping, i dzwonimy na pogotowie .

    A tam mają nowe protokoły, i przepytują najpierw, oczywiście, z Covida. Więc ja mówię " był wypadek, jest poszkodowany" a pani mi się pyta czy ma temperaturę i dreszcze. Ja, że ma rozcięty łokieć, wybity bark i jest w szoku powypadkowym, a ona : czy kaszle i od jak dawna....Cyrk. Tak czy inaczej zarządziła przyjazd karetki, która dociera do nas po jakiejś godzinie, w sumie równocześnie z policją i rodziną chłopaka. Pogotowie oglada, przepytuje ( już na szczęście nie z Covida), mierzy, zagląda i ocenia ( wygląda na to, że większych obrażeń nie ma). Będzie mógł o tym wnukom opowiadać. My mamy wolne, policjant z chłopakiem jadą szukać auta, a rodzina zastanawia się jak zorganizować wyciągnięcie wraku. Życzymy im powodzenia, i znikamy - na szczęście wygląda na to że skończy się na strachu i stratach finansowych...
    Read more

  • Day 11

    Bagno, meszki i pierwszy munro

    August 5, 2020 in Scotland ⋅ ☁️ 10 °C

    Ciągnie nas w góry, które widać na horyzoncie w którą stronę nie spojrzeć. Rozkładamy więc mapy, i internet, i planujemy które z otaczających nas szczytów zaatakować najpierw. Nieocenione walking Highlands proponują pętlę z dwoma prawdziwymi (= metrycznymi, =>1000 mnpm) munrose: Tom a' Choinich i Toll Creagach ( szczegóły dla zainteresowanych w linku https://www.walkhighlands.co.uk/lochness/Tollcr…)
    Brzmi zachęcająco, ruszamy zatem. Co prawda zanim dotarliśmy na początek trasy z poranka zrobiło się wczesne popołudnie, (w końcu, jakby nie było, wakacje i ekipę do raźnego zbierania się trudno zmotywować), zamiast mapy mamy maps me, a spray na komary został w namiocie, ale duch w narodzie jest wielki. Tym bardziej, że chmury straszą deszczem tylko odrobinę.
    W Cannich i okolicach jest tak mało ludzi, że ciągle spotyka się znajome twarze. Ma to zdecydowanie urok, i sprawia wrażenie, że jesteśmy u siebie i wśród ludzi z tej samej bajki. Na parkingu również spotykamy zaznajomionego wędrowca, siedzącego przy stoliku obok wczoraj w pubie, z którym już oczywiście zdążyliśmy przeprowadzić dyktowany konwenansem small talk. Dowiadujemy się więc, że zna Tatry, i Kraków, i że poleca wycieczkę na Rysy, jako, że nie ma tam wielu cudzoziemców :-) Na odchodnym
    użycza nam swojego sprayu, i ostrzega, że mokro i pełno błota, a na szczycie mgła, ale jesteśmy na to przygotowani - to przecież Szkocja.
    Po pierwszych kilku kilometrach okazuje się, że błoto w rzeczywistości to prawdziwe mokradła, przez które trzeba się przedrzeć do właściwej ścieżki, a suchą nogą za skarby świata się nie da - nogi grzęzną, zapadają się, kępy trawy ruszają jak żywe, a strumyki atakują z ukrycia i zalewają buty od kostek. Zabawa świetna, czujemy walkę z żywiołem.
    Po przekroczeniu nastego strumyka ścieżka odbija do góry, staje się dużo bardziej sucha i przyjazna ( a przede wszystkim wyraźnie widoczna). I wtedy dopadają nas meszki. Ale nie pojedyncze egzemplarze, stada, czy rój, tylko prawdziwa plaga egipska. Dosłownie wrażenie jakby człowiek zanurzał się w chmurze meszek, które czują ciepło i atakują co się da, szczególnie oczy, nos i usta. Masakra. Nic dziwnego zresztą, taki posiłek pewnie nie zdarza im się często. A, zupełnie jak na złość, i całkiem nie jak w Szkocji, wiatru nie ma...
    Tylko czyta furia i chęć wydostania się z tej opresji niesie nas w górę. Na szczęście, im wyżej, tym częściej choć odrobinę wiatr powiewa, więc skokami od podmuchu do podmuchu przemieszczamy się w górę. Zatrzymać się na chwilę dłuższa niż minuta nie sposób, bo mikroskopijne potwory zeżrą człowieka żywcem. I nagle, po wygraniu się na grań, meszki znikają (wiatru trochę więcej, poza tym otwarta przestrzeń im nie pasuje najwyraźniej, wolą czyhać na ofiary w kominach skalnych i wśród załomów.
    Udaje się nam więc zatrzymać na błyskawiczny piknik, i zregenerować choć trochę.
    Czujemy się jak zdobywcy może nie Everestu, ale spokojnie Kilimandżaro. Ale maps me są bezlitosne - do szczytu ciągle daleko.
    Ruszamy dalej granią, w końcu walka toczy się o pierwszy w historii M'nMs munrose - ale choć idzie się całkiem nieźle, bez bagna i chwilowo meszek, Tom a' Choinich zdobyty być nie chce, i zsyła mgłę. W sytuacji, kiedy z prawej urwisko, z lewej kawałek łąki i potem też urwisko, a za każdym kolejnym zdobytym garbem maps me mówi - jeszcze nie szczyt, podejmujemy decyzję o odwrocie. Ale i tak czujemy się zdobywcami, zarejestrowane 1032 mnpm, i 15 km trasy, mimo mgły, meszek, bagna (przez które trzeba było wrócić) i wędrówki na rezerwach energii 😆.
    Zdania ekipy co do sukcesu wycieczki są podzielone - Maya wściekła na meszki, które uprzykrzyły jej życie okropnie, mówi że najgorsza wyprawa w historii, Mieszko zachwycony twierdzi że szło mu się świetnie jak nigdy...Czyli, można przyjąć wyprawa połowicznie udana 😉.
    Read more

  • Day 12

    W pełnym słońcu w środku lata

    August 6, 2020 in Scotland ⋅ ⛅ 16 °C

    Wśród łagodnych fal zieleni przemierzamy Glen Affric. Mieliśmy wybrać się na dwudniowy "prawdziwy" trek po munros, z noszeniem dużych plecaków z namiorami, prowiantem i wodą, ze spaniem na dziko, i kąpielą w jeziorze albo strumyku, ale wczorajsze przeżycia zostawiły nas pogryzionych i bez butów (tzn z przemoczonymi butami górskimi). Do tego wizja rozbijania biwaku na bagnie i dzielenia wieczoru z meszkami odebrała nam trochę ducha bojowego, i postanowiliśmy przenieść "prawdziwy" trek w bardziej sprzyjające okoliczności przyrody.
    Oczywiście, złośliwie, dzisiaj pogoda jak malowanie, piękne słońce i leciutki wiatr - w sam raz na długie wyprawy. Idziemy więc, z plecakami, prowiantem i wodą, 20km dookoła Loch Affric, podziwiając munrosy z doliny. Pełen opis trasy tu: https://www.walkhighlands.co.uk/lochness/Lochaf…
    Oczywiście na walking Highlands.
    Wybieramy zaczęcie od bardziej cywilizowanej części trasy, po południowej stronie Glen Affric. Wszelkie wątpliwości co do nazwy doliny znikają już na poczatku. Łagodne wzgórza są pokryte trawą ( i bagnem,ale nie wchodzimy) i z daleka całkiem przypominają sawannę, a pojedyncze drzewa, powykrzywiane ciągłymi wiatrami, kształtem całkiem w klimat sawanny się wpisują. Podobnie jak dzisiejsza pogoda. Różnica jest tylko jedna - z grubszego zwierza udaje się nam spotkać żabę ( choć wrzasku było tyle, że ktoś z daleka mógłby uznać, że to co najmniej krokodyl).
    Mimo względnego ucywilizowania terenu ludzi mało, i czujemy się jak odkrywcy schodząc ( po bagnie) na plażę nad Loch Affric. Plaża z daleka wygląda zachęcająco, ale z bliska okazuje się dopiero jak całkowicie jest niewiarygodna. Wiele miejsc nadmorskich szczyci się "złotym piaskiem", ale tu piasek jest dosłownie złoty, i mieni się jak brokat. Na nasze zupełnie nieobznajomione oczy, to pewnie duża domieszka kwarcytu, w drobniusieńkich płatkach, jakby folię aluminiową zetrzeć na tarce. Niestety, nie do uchwycenia na zdjęciu. Widok jest tak niesamowity, że nawet Mieszko stwierdza "This is, actually, pretty cool". Trudno o lepszą rekomendację 😉. Woda w jeziorze jest zaskakująco przyjemna, bawimy się więc piaskowym brokatem do woli, i żałujemy, że nie przyszło nam do głowy zabrać strojów kąpielowych.
    Na półwyspie z plażą stoi samotna chatka, z pomostem, miejscem na ognisko ( choć drewno to tu sobie trzeba przywieźć z supermarketu), i stojakiem - chyba tylko po to, żeby móc przywiązać konia, innego zastosowania nie sposób znaleźć. Chatka stoi pusta i zamknięta na 4 spusty - niewiarygodne, bo lokalizacja na wakacje jak marzenie. Za to na końcu półwyspu rozbici namiotami są ci, którzy nie byli na munros wczoraj, i nie stracili ducha przygody...no cóż, następnym razem!
    Z zachodniego krańca Loch Affric do gór jest już naprawdę blisko, a okolica zalana słońcem mami pięknem gór i zaprasza. Jednak wspomnienie krwiożerczych meszek jest ciągle zbyt żywe, a przed nami ciągle 10 km powrotu po drugim, trudniejszym brzegu jeziora. I rzeczywiście, mimo tego że niby dalej idziemy po ubitym trakcie, powrót jest urozmaicony przez setki mniejszych i większych strumyków ( świetna zabawa zwłaszcza dla części ekipy sandałach), kałuż (ćwiczymy skoki), bajorek i błotnych mokradeł (mało przyjemne dla części ekipy w sandałach, ale po trzecim bajorze przestajemy się przejmować, wiedząc że w kolejnym strumyku się umyjemy).
    Tradycyjnie, zza gór zaczynają wyłazić czarne chmurzyska (jeden dzień lata na raz jak widać wystarczy), a my zamykamy pętlę 20 km i usatysfakcjonowani trasą i widokami wracamy na kemping. Dla równowagi ta wycieczka podobała się Mai, ale i tak wszystkim trzeba było obiecać dzień lenia w piątek, zanim jakiekolwiek kolejne, dalsze i bliższe wyprawy podejmiemy.
    Read more

  • Day 14

    Najwyższy szczyt UK zdobyty!

    August 8, 2020 in Scotland ⋅ ⛅ 13 °C

    Nasz rodzinny kaowiec zadecydował, że w okolicy Glen Affric jest za mało gór i że dla dobra wyprawy powinniśmy zdobyć szczyt najwyższy, szczyt przedstawiający prawdziwe wyzwanie, szczyt z którego roztaczają się najpiękniejsze widoki, słowem szczyt na miarę naszych możliwości.
    Z tego też powodu zrywamy się o barbarzyńskiej (jak na tę wakacje) porze, czyli o 7.30 i już o 8:08 wyruszamy w drogę, licząc na panoramę Loch Ness (chętnie z potworem) i względnie sprawne wyjście na Ben Nevis ( wg walking Highlands trasa zajmuje 7-9 godzin).
    Krajobrazy wzdłuż A82 są rzeczywiście fantastyczne, ale same Loch Ness przesłaniają przez większość drogi krzaki. Dzięki wysokości geograficznej 9 rano jest ciągle czasem kiedy podnoszą się mgły, więc przybliżające się pasmo Nevis wygląda tajemniczo i bardzo, bardzo pociągająco.
    Po dotarciu na miejsce, okazuje się, że podobny pomysł na słoneczną niedzielę miało pół populacji Szkocji (jak również turyści), i parking jest całkowicie zapełniony. Zatrzymujemy się na poboczu, licząc na to, że dobrze pamiętamy wytyczne Highway Code, a jeśli nie, na miłosierdzie lokalnej straży miejskiej (zresztą, jak można się domyślić , nie jesteśmy jedyni).
    Jeszcze szybkie śniadanie, i w drogę. Trasa jest wyjątkowo szeroka, jasno wytyczona, i względnie płaska, podstawowym utrudnieniem jest omijanie grup turystów, którzy, tak jak my, postanowili wybrać się na szlak. Wygląda na to, że wszyscy posłuchali Borysa, nawołującego do nie wybierania się na plażę, i zamiast za to wybrali się na Ben Nevis. Chodzenie w tłumie to żadna przyjemność, a do tego z każdym zaobserwowanym oddechem oczy wyobraźni widzą miliony virionow Covida, więc kiedy szybkie tempo i wymijanie kolejnych grup nie pomaga, decydujemy się na zejście z głównej trasy i wędrówkę po trawie oraz korytami wielu strumyków. Dodatkową zaletą jest spore urozmaicenie wspinaczki, bo prawdę mówiąc, jest ona dość nudna - baaardzo długa, zakosami praktycznie po płaskim w poprzek góry, po kamienistym trakcie. Za to widoki są rzeczywiście rewelacyjne - i Fort Williams jawi się bardzo malowniczo, i w Glen Nevis rozsiane są (oczywiście) większe i mniejsze jeziorka, a po dotarciu na szczyt jest w 100% jasne, że wdrapał się człowiek na najwyższą w okolicy górę. Panorama zachwyca (kiedy akurat jest dziura w chmurze) a żaden z otaczających szczytów ( a jest ich wiele) nawet w przybliżeniu nie dorównuje Ben Nevis wysokością. Ale zanim dotrzemy na szczyt trzeba pokonać dwa spore strumienie, wspiąć się po piargu, zaobserwować akcję ratowniczą helikoptera (powinna iść muzyka kina akcji w tle) i 3 razy przeżyć rozczarowanie że to jeszcze nie szczyt :). A im bliżej do szczytu, tym temperatura wyraźnie niższa - od momentu zastąpienia łąk przez kamienie para leci z ust, a ręce grabieją. Idealna demostracja inwersji temperaturowej - startując z poziomu morza wspięliśmy się na 1344m (wg GPS) i straciliśmy około 15C.
    Dzięki popularności trasy wśród wędrujących na szczyt można zaobserwować niezły przekrój pomysłów na urozmaicenie trasy. Są oczywiście drużyny wspierające konkretne fundacje charytatywne (różowe Princessy obu płci w spódniczkach tutu idą prawdopodobnie dla fundacji wspierającej pacjentki z rakiem piersi), są drużyny (sądząc po zdjęciu na T-shirtach) upamiętniające konkretną osobę, są wyczynowy pokonujący trasę biegiem, ale jest też szaleniec zjeżdżający z Ben Nevis na rowerze, jak i inny wspinający się na boso...A są i tacy których na szczyt wwozi helikopter.
    Wśród tych wszystkich inspirujących wariacji na temat czujemy się wyjątkowo zwyczajni w porównaniu, naszym jedynymi wyróżnikami są niezłe tempo (6h z postojem na szczycie) i autorska trasa, która zresztą szybko została zaadoptowana przez naśladowców.
    A na zakończenie wycieczki czeka nas wyśmienite steak pie w lokalnym pubie w Cannich (gorąco polecamy i pie, i pub) - M'n'Ms mówią, że przez sporą część drogi niosła je wizja tego pie na końcu drogi 😆.
    Read more