Szkocja - 4x8 COVID detour

July - August 2020
Dzięki uprzejmości SARS-CoV-2 w tym roku wyruszamy na wyprawę niemal lokalnie - do Szkocji. Choć kto wie, w obecnej sytuacji politycznej, chyba lepiej zabrać ze sobą paszporty... Read more
  • 25footprints
  • 2countries
  • 19days
  • 139photos
  • 0videos
  • 4.3kkilometers
  • Day 19

    I przez Peak District do domu

    August 13, 2020 in England ⋅ ☀️ 22 °C

    Niestety, wczorajsza pogoda była jednorazowym prezentem - albo może została ściągnięta magią Christine i Paula. Budzimy się w deszczu, właściwie w mżawce, a niebo nie daje nadziei na poprawę aury w najbliższej przyszłości. Rezygnujemy więc z trasy zaproponowanej przez Paula, zostanie na następny raz, i postanawiamy zatrzymać się w ostatnich górach w drodze na południe - w Peak District.
    Zwijanie naszego biwaku budzi zaciekawienie ludzi i zwierząt - sąsiedzi z namiotu obok pytają że źle ukrywanym rozbawieniem czy przestraszyliśmy się pogody. Nasze wyjaśnienie, że to krótki przystanek w drodze z Caithness do Portsmouth zamienia rozbawienie i poczucie wyższości w lekki szacunek, i od razu w ich oczach zyskujemy status prawdziwych podróżników...jak to pozory mogą zwodzić. Natomiast zwierzaki, konkretnie cztery kucyki pasące się na polu obok zaglądają do nas zupełnie bez żadnych uprzedzeń, za to z wyraźnym oczekiwaniem na coś do schrupania. Niestety, gdybyśmy mieli, chętnie byśmy się podzielili, ale w zapasach resztki muesli i surowy makaron. Jak widać, pozory mylą również czworonogi.
    Szybki przegląd opcji w Peak District kieruje nas do Castleton, skąd podobno można wybrać się na spacerl z zapierającymi dech widokami, najpiękniejszy w Peak District. No dobrze, brzmi zachęcająco, spróbujemy.
    Po zjeździe z autostrady droga przez park narodowy jest rzeczywiście piękna, wśród lasów, wzgórz, strumyków i jezior. Samo Castleton, jak i inne miejscowości, bardzo malownicze. Ale spacer? I widoki? Hmmm, nie jest źle, ale chyba trzeba wysłać tego, który pisał ulotkę na wycieczkę krajoznawczą żeby miał porównanie z krajobrazami które naprawdę robią wrażenie... Bo góry w Peak District to takie bardziej pagórki, w dodatku zajęte w większości przez farmy, podzielone murkami, i bardzo, bardzo rolnicze. Przyjemne dla oka, nie powiem, ale niczego nikomu nie zapiera. Do tego miało być słońce, a jest dżdżysto i pochmurnie, Mam Tor, na który mieliśmy się wspiąć, jest spowity mgłą, więc wygląda na to, że (po raz kolejny - nie jest to nasze pierwsze podejście do Peak District), pogoda nas tu nie lubi, a my z wzajemnością jesteśmy niezachwyceni okolicznościami przyrody. Dobrze choć, że karmią smacznie 😉.
    Żegnamy Castleton, żegnamy północ, żegnamy Peak District, i wracamy na południowy kraniec Wysp Brytyjskich, gdzie czeka na nas stęskniony kotek i zepsuta lodówka 😂😂😂. Oraz ostatnie 3 dni wakacji, które zapewne spędzimy na rozpakowywaniu, suszeniu i czyszczeniu sprzętu. I planowaniu kolejnych wypraw! W końcu, do zaliczenia 3 Peaks brakuje nam tylko Snowdona.
    Read more

  • Day 18

    Robin Hood's Bay

    August 12, 2020 in England ⋅ ⛅ 20 °C

    Przed zakończeniem wyprawy jeszcze jeden miły przystanek, u Christine i Paula w Robin Hood's Bay. Na szczęście covidowe restrykcje nie są radykalne, dzięki czemu możemy wykorzystać wyprawę na północ i ich odwiedzić, oczywiście zachowując dystans i pozostając na powietrzu (to taki nowy sport, "spotkania po latach na długi dystans"). Czyli zamiast uściskać się na powitanie machamy do siebie z kliku metrów, powitalne podarunki przekazujemy zostawiając na ławeczce, do domu wchodzimy pojedynczo i tylko skorzystać z łazienki (dostaliśmy oczywiście osobne ręczniki, ktore Paul podpisał imiennie dla kazdego!!), staramy się nie dotykać żadnych przedmiotów, i siedzimy przy osobnych dwóch stolikach.... Ta cała ekwilibrystyka jest możliwa tylko dzięki pięknej pogodzie. Na szczęście, choć zapowiadano (oczywiście) trzy burzowe dni, tu nas lubią, więc również pogoda się dostosowuje, i poranne gęste mgły zastępuje pełne słońce.
    Widoki z ogrodu są jak zawsze nieziemskie, na pełne morze i samą zatokę, której klif przytrzymuje mgły i chmury żeby do nas nie przyłączy. Podziwiamy widoki i bajkowy ogród Christine, mamy wreszcie okazję nadrobić ostatnie kilka lat kontaktu jedynie mailowego, i podzielić się wszystkimi opowieściami nagromadzonymi przez ten czas, przedyskutować zagadnienia geologiczne, pomartwić sytuacją epidemiologiczną i polityczną, i porównać wrażenia z Caithness, które jak się okazuje jest ich ulubionym rejonem Szkocji. Do tego Christine rozpieszcza nas najpierw lunchem, a potem jeszcze obiadem. Czujemy się, jakby czas się zatrzymał w miejscu, i nawet M'n'Ms nie wyglądają na znudzonych, mimo, że "tylko" siedzimy przy stole i rozmawiamy. A może po prostu nie mają gdzie uciec 😂😂.
    Na zakończenie krótki spacer po okolicznych ścieżkach przez wrzosowiska i farmy - zupełnie pustych, pomimo, że w samej zatoce kotłuje się tłum turystów - i ruszamy na nasz ostatni nocleg, przez malownicze, już ponownie otulone mgłą, Whitby. Rozkładamy mokre namioty, licząc na to, że wyschną do rana, a my jeszcze na pożegnanie przejdziemy szlak nad zatoką zaplanowany i wydrukowany przez Paula specjalnie dla nas.
    Read more

  • Day 17

    Na południe!

    August 11, 2020 in England ⋅ ☁️ 20 °C

    I niestety, auto spakowane, canoe na brzegu, machamy na pożegnanie Russelowi, Lynn i bliźniakom, i ruszamy na południe. Jeszcze po drodze piknik z fish and chips w Beauly, zaraz pod murami opactwa (my pod murami na łące, a inni, nie przejmując się, wśród murów, ruin i nagrobków), jeszcze wizyta przelotem w lokalnej destylarni - i jedziemy.
    Po raz kolejny wzdłuż Loch Ness, po raz kolejny widoki niesamowite. A na horyzoncie piętrzą się chmurzyska. A po jakimś czasie, również na horyzoncie, zaczyna błyskać i grzmieć. Hmmm, to zapewne te zapowiadane apokaliptyczne burze, dobrze, że daleko przed nami, i dobrze, że dziś nocleg w hotelu, nie pod namiotem.
    Do tego światło dzięki chmurom jest zupełnie niesamowite, i krajobraz staje się coraz bardziej groźny, i coraz bardziej wyrazisty. Jest pięknie!
    Oczywiście do czasu. Za połową drogi, już w północnej Anglii, doganiamy chmury, i oddają nam wszystko co, przed czym udało się nam uciekać przez ostatnie kilka dni. Ulewa dosłownie tropikalna, w intensywności jeśli nie temperaturze, a do tego ciemno, że oko wykol. A to nie koniec atrakcji. Ufając Google maps z dwóch możliwych dróg wybieramy A1, jako krótszą. Niestety, google nie wziął pod uwagę, że wiedzie ona nad morzem, dzięki czemu zaraz po ustaniu deszczu podróż umila nam mgła gęsta jak mleko. Jak widać, Szkocka aura była dla nas zdecydowanie bardziej przyjazna, a Anglia zniechęca nas do powrotu, jak może. Czyżby odzwierciedlenie brexitowych nastrojów??? Musimy poważnie wziąć to pod uwagę...
    Read more

  • Day 17

    Szlakiem wodnym przez trzciny i wąwóz

    August 11, 2020 in Scotland ⋅ ☁️ 15 °C

    I nastąpił nieuchronnie koniec naszego biwakowania w Cannich. Na wszelki wypadek wczoraj wieczorem zmieniliśmy duży namiot na dwa malutkie, co okazało się nader słusznym posunięciem. Obudził nas zapowiadany rzęsisty deszcz (najwyraźniej Cannich też smutno, że wyjeżdżamy), i w tym deszczu i wśród wściekłych meszek zwijamy resztki obozowiska. Jak również usiłujemy zjeść śniadanie pomykając truchtem od drzewa do drzewa ( uciekanie przed meszkami z talerzem musli w ręce też powinno być dyscyplina olimpijską).
    Mimo załamania pogody duch w drużynie nie upada, i zakutani w przeciwdeszczowe kurtki i spodnie ruszamy na spływ canoe po rzece Beauly. A że prognozy zapowiadają ulewy i burze, przygotowujemy się na spływ wyczynowy.
    Oczywiście, zupełnie niepotrzebnie - jak zwykle w Szkocji, pogoda ma w nosie prognozy BBC, i zadecydowała dać nam w prezencie upalny, słoneczny dzień - w sam raz na wycieczkę w nieprzemakalnych ubraniach 😂.
    W Struy spotykamy się z naszym przewodnikiem Russelem i jego rodziną, i wodujemy 4 canoe + prowiant + apteczki itp + 8 sztuk wioślarzy + wszystko tylko nie krem z filtrem, gotowe do wyprawy. Woda Beauly jest gładka jak lustro, a nurt super spokojny. Nawet dla naszej mało wyćwiczonej ekipy nawigowanie nie stanowi problemu - choć mniej doświadczona część drużyny pokonuje 2 razy dłuższy dystans płynąć zygzakiem ( wszystko po to żeby się lepiej przyjrzeć co drzemie w trzcinach, oczywiście). Za to 11 letnie bliźniaki Russela prowadzą canoe wyczynowo, i dosłownie zataczają wokół nas kółka. Nic dziwnego, pływają na canoe od 3 roku życia, a rzekę Beauly znają jak własne podwórko.
    I dzięki tej wiedzy lokalnej zwiedzamy malownicze zatoczki i plaże, a także wąwóz o którym podobno mało kto wie. Wąwóz jest zresztą zupełnie zaskakujący, pojawia się znienacka po wpłynięciu w zupełnie niepozorne odgałęzienie rzeki. Wrażenie robi ogromne, nagle, zamiast płynąć wśród łąk i trzcin, gdzie z wody widać daleko co się dzieje na brzegu, dookoła rzeki wyrastają na oko 30 metrowe ściany skalne i urwiska. Ot, kolejne geologiczne odkrycie do kolekcji Mai.
    Wąwóz zresztą podoba się nie tylko nam, na miejsce gniazdowania wybrał go sobie rybołów z rodziną. Nie jest on zresztą zachwycony naszym przybyciem - początkowo próbuje nas zniechęcić bojowymi okrzykami, ale potem wyrusza sprawdzić na ile jesteśmy groźni. Żeby go nie denerwować i nie płoszyć płyniemy cicho jak myszy, i względnie szybko.
    Wawoz, choć naprawdę malowniczy, nie jest bardzo długi. Ale nawet po wypłynięciu brzegi pozostają wysokie, więc na zakończenie wyprawy trzeba canoe wytaszczyć kilkadziesiąt metrów w górę stromego brzegu. Dopiero wtedy okazuje się, jakie te bestie są ciężkie!!! A brzeg jest nie tylko strony i wysoki, ale także z ziemi i gliny. Zdrowia życzę tym, którzy je taszczyli w deszczu albo zaraz po, kiedy ta ziemia zamienia się w błotne lodowisko...
    I przez cały czas wyprawy pogoda jak marzenie - czyli Highlands nie płaczą po nas aż tak bardzo.
    Albo może zachęcają do powrotu!?
    Tak czy inaczej, zwiedzanie Szkocji w canoe to bardzo ciekawa opcja - Russel podrzuca nam różne inne ciekawe trasy, dłuższe i krótsze, ale zawsze wśród dzikiej przyrody i w zgodzie z naturą. Polecamy! A dla pamięci albo w żeby rezerwować kolejne wyprawy w canoe link: http://kushiadventures.co.uk/?LMCL=Zny2LL
    Read more

  • Day 15

    Kozice rzeczne

    August 9, 2020 in Scotland ⋅ ⛅ 17 °C

    Co tu dużo mówić, nogi po wczorajszej wyprawie ( i poprzednich) bolą. A tu BBC zapowiada ostatnie dwa dni przepięknej pogody przed apokaliptycznym załamaniem, z ulewami, burzami i wichurami (od tygodnia wysyłają ostrzeżenia, więc nie ma wyjścia, zbliża się apokalipsa).
    Więc po negocjacjach, przeglądaniu map, stron internetowych i blogów i przemyśleniu różnych opcji decydujemy się jednak dziś zebrać ostatnie resztki sił i wyruszyć na krótki spacerek (6km) wzdłuż rzeki i wodospadów, połączony z kąpielą w Loch Affric.
    Spacerek warty jest wysiłku. Nastawieni na miniaturę trasy którą okrążaliśmy Loch Affric jesteśmy całkiem zaskoczeni odmiennością krajobrazu - mimo, że trasa prowadzi w okolicy rzeki Affric, czyli blisko. Wysokie sosny, brzozy, poszycie z borówek i paproci przypominają jednym Bory Tucholskie a drugim Beskid. Za to jeziorko do którego zmierzamy to wypisz wymaluj Ósemka 😉.
    A po spacerze M'n'Ms przeistaczają się w kozice wodne, skacząc po kamieniach w górę rover Affric ( i w dół też, zabawa świetna, jako że rzeka jest porządnym rwącym strumieniem górskim) i sprawdzają jak długo im zajmie wpadnięcie do wody względnie porwanie przez bystrzycę (dla zainteresowanych: Mieszkowi krócej, za to Maya wykąpała się dokładniej).
    I na zakończenie, specjalnie na życzenie Marty, która z utęsknieniem oglądała pewna dziką plażę za każdym razem, kiedy przejeżdżaliśmy wzdłuż Loch Affric, kąpiel w jeziorze. Plaża jest piękna, i całkiem słusznie zapisana na pierwszym miejscu w rankingu " pływanie na dziko w Szkocji" (serio serio, jest taki) i trochę przez chwilę żałujemy, że nie jesteśmy przygotowani na zapalenie ogniska - ale zaraz przychodzą meszki i już całkiem pogodzeni z losem wracamy na kemping, do namiotu, za moskitierę.
    Read more

  • Day 14

    Najwyższy szczyt UK zdobyty!

    August 8, 2020 in Scotland ⋅ ⛅ 13 °C

    Nasz rodzinny kaowiec zadecydował, że w okolicy Glen Affric jest za mało gór i że dla dobra wyprawy powinniśmy zdobyć szczyt najwyższy, szczyt przedstawiający prawdziwe wyzwanie, szczyt z którego roztaczają się najpiękniejsze widoki, słowem szczyt na miarę naszych możliwości.
    Z tego też powodu zrywamy się o barbarzyńskiej (jak na tę wakacje) porze, czyli o 7.30 i już o 8:08 wyruszamy w drogę, licząc na panoramę Loch Ness (chętnie z potworem) i względnie sprawne wyjście na Ben Nevis ( wg walking Highlands trasa zajmuje 7-9 godzin).
    Krajobrazy wzdłuż A82 są rzeczywiście fantastyczne, ale same Loch Ness przesłaniają przez większość drogi krzaki. Dzięki wysokości geograficznej 9 rano jest ciągle czasem kiedy podnoszą się mgły, więc przybliżające się pasmo Nevis wygląda tajemniczo i bardzo, bardzo pociągająco.
    Po dotarciu na miejsce, okazuje się, że podobny pomysł na słoneczną niedzielę miało pół populacji Szkocji (jak również turyści), i parking jest całkowicie zapełniony. Zatrzymujemy się na poboczu, licząc na to, że dobrze pamiętamy wytyczne Highway Code, a jeśli nie, na miłosierdzie lokalnej straży miejskiej (zresztą, jak można się domyślić , nie jesteśmy jedyni).
    Jeszcze szybkie śniadanie, i w drogę. Trasa jest wyjątkowo szeroka, jasno wytyczona, i względnie płaska, podstawowym utrudnieniem jest omijanie grup turystów, którzy, tak jak my, postanowili wybrać się na szlak. Wygląda na to, że wszyscy posłuchali Borysa, nawołującego do nie wybierania się na plażę, i zamiast za to wybrali się na Ben Nevis. Chodzenie w tłumie to żadna przyjemność, a do tego z każdym zaobserwowanym oddechem oczy wyobraźni widzą miliony virionow Covida, więc kiedy szybkie tempo i wymijanie kolejnych grup nie pomaga, decydujemy się na zejście z głównej trasy i wędrówkę po trawie oraz korytami wielu strumyków. Dodatkową zaletą jest spore urozmaicenie wspinaczki, bo prawdę mówiąc, jest ona dość nudna - baaardzo długa, zakosami praktycznie po płaskim w poprzek góry, po kamienistym trakcie. Za to widoki są rzeczywiście rewelacyjne - i Fort Williams jawi się bardzo malowniczo, i w Glen Nevis rozsiane są (oczywiście) większe i mniejsze jeziorka, a po dotarciu na szczyt jest w 100% jasne, że wdrapał się człowiek na najwyższą w okolicy górę. Panorama zachwyca (kiedy akurat jest dziura w chmurze) a żaden z otaczających szczytów ( a jest ich wiele) nawet w przybliżeniu nie dorównuje Ben Nevis wysokością. Ale zanim dotrzemy na szczyt trzeba pokonać dwa spore strumienie, wspiąć się po piargu, zaobserwować akcję ratowniczą helikoptera (powinna iść muzyka kina akcji w tle) i 3 razy przeżyć rozczarowanie że to jeszcze nie szczyt :). A im bliżej do szczytu, tym temperatura wyraźnie niższa - od momentu zastąpienia łąk przez kamienie para leci z ust, a ręce grabieją. Idealna demostracja inwersji temperaturowej - startując z poziomu morza wspięliśmy się na 1344m (wg GPS) i straciliśmy około 15C.
    Dzięki popularności trasy wśród wędrujących na szczyt można zaobserwować niezły przekrój pomysłów na urozmaicenie trasy. Są oczywiście drużyny wspierające konkretne fundacje charytatywne (różowe Princessy obu płci w spódniczkach tutu idą prawdopodobnie dla fundacji wspierającej pacjentki z rakiem piersi), są drużyny (sądząc po zdjęciu na T-shirtach) upamiętniające konkretną osobę, są wyczynowy pokonujący trasę biegiem, ale jest też szaleniec zjeżdżający z Ben Nevis na rowerze, jak i inny wspinający się na boso...A są i tacy których na szczyt wwozi helikopter.
    Wśród tych wszystkich inspirujących wariacji na temat czujemy się wyjątkowo zwyczajni w porównaniu, naszym jedynymi wyróżnikami są niezłe tempo (6h z postojem na szczycie) i autorska trasa, która zresztą szybko została zaadoptowana przez naśladowców.
    A na zakończenie wycieczki czeka nas wyśmienite steak pie w lokalnym pubie w Cannich (gorąco polecamy i pie, i pub) - M'n'Ms mówią, że przez sporą część drogi niosła je wizja tego pie na końcu drogi 😆.
    Read more

  • Day 12

    W pełnym słońcu w środku lata

    August 6, 2020 in Scotland ⋅ ⛅ 16 °C

    Wśród łagodnych fal zieleni przemierzamy Glen Affric. Mieliśmy wybrać się na dwudniowy "prawdziwy" trek po munros, z noszeniem dużych plecaków z namiorami, prowiantem i wodą, ze spaniem na dziko, i kąpielą w jeziorze albo strumyku, ale wczorajsze przeżycia zostawiły nas pogryzionych i bez butów (tzn z przemoczonymi butami górskimi). Do tego wizja rozbijania biwaku na bagnie i dzielenia wieczoru z meszkami odebrała nam trochę ducha bojowego, i postanowiliśmy przenieść "prawdziwy" trek w bardziej sprzyjające okoliczności przyrody.
    Oczywiście, złośliwie, dzisiaj pogoda jak malowanie, piękne słońce i leciutki wiatr - w sam raz na długie wyprawy. Idziemy więc, z plecakami, prowiantem i wodą, 20km dookoła Loch Affric, podziwiając munrosy z doliny. Pełen opis trasy tu: https://www.walkhighlands.co.uk/lochness/Lochaf…
    Oczywiście na walking Highlands.
    Wybieramy zaczęcie od bardziej cywilizowanej części trasy, po południowej stronie Glen Affric. Wszelkie wątpliwości co do nazwy doliny znikają już na poczatku. Łagodne wzgórza są pokryte trawą ( i bagnem,ale nie wchodzimy) i z daleka całkiem przypominają sawannę, a pojedyncze drzewa, powykrzywiane ciągłymi wiatrami, kształtem całkiem w klimat sawanny się wpisują. Podobnie jak dzisiejsza pogoda. Różnica jest tylko jedna - z grubszego zwierza udaje się nam spotkać żabę ( choć wrzasku było tyle, że ktoś z daleka mógłby uznać, że to co najmniej krokodyl).
    Mimo względnego ucywilizowania terenu ludzi mało, i czujemy się jak odkrywcy schodząc ( po bagnie) na plażę nad Loch Affric. Plaża z daleka wygląda zachęcająco, ale z bliska okazuje się dopiero jak całkowicie jest niewiarygodna. Wiele miejsc nadmorskich szczyci się "złotym piaskiem", ale tu piasek jest dosłownie złoty, i mieni się jak brokat. Na nasze zupełnie nieobznajomione oczy, to pewnie duża domieszka kwarcytu, w drobniusieńkich płatkach, jakby folię aluminiową zetrzeć na tarce. Niestety, nie do uchwycenia na zdjęciu. Widok jest tak niesamowity, że nawet Mieszko stwierdza "This is, actually, pretty cool". Trudno o lepszą rekomendację 😉. Woda w jeziorze jest zaskakująco przyjemna, bawimy się więc piaskowym brokatem do woli, i żałujemy, że nie przyszło nam do głowy zabrać strojów kąpielowych.
    Na półwyspie z plażą stoi samotna chatka, z pomostem, miejscem na ognisko ( choć drewno to tu sobie trzeba przywieźć z supermarketu), i stojakiem - chyba tylko po to, żeby móc przywiązać konia, innego zastosowania nie sposób znaleźć. Chatka stoi pusta i zamknięta na 4 spusty - niewiarygodne, bo lokalizacja na wakacje jak marzenie. Za to na końcu półwyspu rozbici namiotami są ci, którzy nie byli na munros wczoraj, i nie stracili ducha przygody...no cóż, następnym razem!
    Z zachodniego krańca Loch Affric do gór jest już naprawdę blisko, a okolica zalana słońcem mami pięknem gór i zaprasza. Jednak wspomnienie krwiożerczych meszek jest ciągle zbyt żywe, a przed nami ciągle 10 km powrotu po drugim, trudniejszym brzegu jeziora. I rzeczywiście, mimo tego że niby dalej idziemy po ubitym trakcie, powrót jest urozmaicony przez setki mniejszych i większych strumyków ( świetna zabawa zwłaszcza dla części ekipy sandałach), kałuż (ćwiczymy skoki), bajorek i błotnych mokradeł (mało przyjemne dla części ekipy w sandałach, ale po trzecim bajorze przestajemy się przejmować, wiedząc że w kolejnym strumyku się umyjemy).
    Tradycyjnie, zza gór zaczynają wyłazić czarne chmurzyska (jeden dzień lata na raz jak widać wystarczy), a my zamykamy pętlę 20 km i usatysfakcjonowani trasą i widokami wracamy na kemping. Dla równowagi ta wycieczka podobała się Mai, ale i tak wszystkim trzeba było obiecać dzień lenia w piątek, zanim jakiekolwiek kolejne, dalsze i bliższe wyprawy podejmiemy.
    Read more

  • Day 11

    Bagno, meszki i pierwszy munro

    August 5, 2020 in Scotland ⋅ ☁️ 10 °C

    Ciągnie nas w góry, które widać na horyzoncie w którą stronę nie spojrzeć. Rozkładamy więc mapy, i internet, i planujemy które z otaczających nas szczytów zaatakować najpierw. Nieocenione walking Highlands proponują pętlę z dwoma prawdziwymi (= metrycznymi, =>1000 mnpm) munrose: Tom a' Choinich i Toll Creagach ( szczegóły dla zainteresowanych w linku https://www.walkhighlands.co.uk/lochness/Tollcr…)
    Brzmi zachęcająco, ruszamy zatem. Co prawda zanim dotarliśmy na początek trasy z poranka zrobiło się wczesne popołudnie, (w końcu, jakby nie było, wakacje i ekipę do raźnego zbierania się trudno zmotywować), zamiast mapy mamy maps me, a spray na komary został w namiocie, ale duch w narodzie jest wielki. Tym bardziej, że chmury straszą deszczem tylko odrobinę.
    W Cannich i okolicach jest tak mało ludzi, że ciągle spotyka się znajome twarze. Ma to zdecydowanie urok, i sprawia wrażenie, że jesteśmy u siebie i wśród ludzi z tej samej bajki. Na parkingu również spotykamy zaznajomionego wędrowca, siedzącego przy stoliku obok wczoraj w pubie, z którym już oczywiście zdążyliśmy przeprowadzić dyktowany konwenansem small talk. Dowiadujemy się więc, że zna Tatry, i Kraków, i że poleca wycieczkę na Rysy, jako, że nie ma tam wielu cudzoziemców :-) Na odchodnym
    użycza nam swojego sprayu, i ostrzega, że mokro i pełno błota, a na szczycie mgła, ale jesteśmy na to przygotowani - to przecież Szkocja.
    Po pierwszych kilku kilometrach okazuje się, że błoto w rzeczywistości to prawdziwe mokradła, przez które trzeba się przedrzeć do właściwej ścieżki, a suchą nogą za skarby świata się nie da - nogi grzęzną, zapadają się, kępy trawy ruszają jak żywe, a strumyki atakują z ukrycia i zalewają buty od kostek. Zabawa świetna, czujemy walkę z żywiołem.
    Po przekroczeniu nastego strumyka ścieżka odbija do góry, staje się dużo bardziej sucha i przyjazna ( a przede wszystkim wyraźnie widoczna). I wtedy dopadają nas meszki. Ale nie pojedyncze egzemplarze, stada, czy rój, tylko prawdziwa plaga egipska. Dosłownie wrażenie jakby człowiek zanurzał się w chmurze meszek, które czują ciepło i atakują co się da, szczególnie oczy, nos i usta. Masakra. Nic dziwnego zresztą, taki posiłek pewnie nie zdarza im się często. A, zupełnie jak na złość, i całkiem nie jak w Szkocji, wiatru nie ma...
    Tylko czyta furia i chęć wydostania się z tej opresji niesie nas w górę. Na szczęście, im wyżej, tym częściej choć odrobinę wiatr powiewa, więc skokami od podmuchu do podmuchu przemieszczamy się w górę. Zatrzymać się na chwilę dłuższa niż minuta nie sposób, bo mikroskopijne potwory zeżrą człowieka żywcem. I nagle, po wygraniu się na grań, meszki znikają (wiatru trochę więcej, poza tym otwarta przestrzeń im nie pasuje najwyraźniej, wolą czyhać na ofiary w kominach skalnych i wśród załomów.
    Udaje się nam więc zatrzymać na błyskawiczny piknik, i zregenerować choć trochę.
    Czujemy się jak zdobywcy może nie Everestu, ale spokojnie Kilimandżaro. Ale maps me są bezlitosne - do szczytu ciągle daleko.
    Ruszamy dalej granią, w końcu walka toczy się o pierwszy w historii M'nMs munrose - ale choć idzie się całkiem nieźle, bez bagna i chwilowo meszek, Tom a' Choinich zdobyty być nie chce, i zsyła mgłę. W sytuacji, kiedy z prawej urwisko, z lewej kawałek łąki i potem też urwisko, a za każdym kolejnym zdobytym garbem maps me mówi - jeszcze nie szczyt, podejmujemy decyzję o odwrocie. Ale i tak czujemy się zdobywcami, zarejestrowane 1032 mnpm, i 15 km trasy, mimo mgły, meszek, bagna (przez które trzeba było wrócić) i wędrówki na rezerwach energii 😆.
    Zdania ekipy co do sukcesu wycieczki są podzielone - Maya wściekła na meszki, które uprzykrzyły jej życie okropnie, mówi że najgorsza wyprawa w historii, Mieszko zachwycony twierdzi że szło mu się świetnie jak nigdy...Czyli, można przyjąć wyprawa połowicznie udana 😉.
    Read more