• 4 x 8 nog
  • Wojtek Polak

Peru Polaki 4x8

En 29-dags äventyr från 4 x 8 nog & Wojtek Läs mer
  • Ruszamy na szlak - inkaskie ruiny i pies

    15 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 4 °C

    O 7.30 rano wita nas Sylwia, nasza polska peruwiańska przewodniczka na 5 najbliższych dni. Jak uzgodniliśmy przez whatsappa, zamiast ruin w Pisac, które zwiedziliśmy na własną rękę, czy może nogę, Sylwia zabiera nas do nowo odkrytych ruin w pobliżu Cuzco - Inkilltambo.
    Zaraz po wyjściu na szlak przyłącza się do nas pies, prześliczny i świetnie ułożony labrador, który postanowił się wybrać na dłuższy spacer, i najwyraźniej uznał, że z nami będzie mu najwygodniej. M'n'Ms oczywiście zachwycone, my prawdę mówiąc też.
    Sylwia pięknie tłumaczy nam historię powstania i upadku państwa inkaskiego, i trzeba przyznać że skala i rozmach inkaskich projektów robią ogromne wrażenie.
    Scalenie państwa na obszarze dzisiejszych 6 krajów : Ekwadoru, Peru, Kolumbii, Boliwii, Argentyny i Chile, wytyczenie 40000 km brukowanych dróg od poziomu morza do 6000m npm, założenie sieci miast, warowni, świątyń - wszystko murowanych - w przeciągu około 100 lat jest osiągnięciem niemałym.
    Jak się okazuje, władze Peru są tego świadome, i przeprowadzają pracę wykopaliskowe na olbrzymią skalę, umożliwiające podziwianie potęgi inkaskiego państwa. Ruiny które zwiedzamy są jednym z przykładów. Budynki i trasy wykopywane z pagórków, które pokryły je przez stulecia i starannie rekonstruowane robią spore wrażenie, przede wszystkim ze względu na skalę i dokładność. Na końcu doliny ministerstwo ustawiło dla siebie dodatkowo sieć budynków - dla nadzorowania postępu prac. Osobiście bardzo zazdroszczę miejscówki!!
    Na koniec zwiedzania musimy pożegnać się z psem (prawie odkupienie łzami), i odnaleźć kierowcę, który na nas nie czeka w wydawac by się mogło uzgodnionym miejscu. Wydawać by się mogło, bo jak się okazuje do ruin jest wiele wejść, dla ułatwienia orientacji wszystkie nazywają się tak samo...
    Läs mer

  • Sanktuarium zwerzat

    15 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 13 °C

    Na otarcie łez po pożegnaniu z prześlicznym labradorem jedziemy do sanktuarium zwierząt w okolicy Cuzco, kierunek na Pisac. M'n'Ms zachwycone, zwłaszcza Maya, perspektywą nie tylko oglądania ale też przytulania i tłamszenia kudłatych zwierzaków. Rzeczywiście, z wyjątkiem wigoni, które są ponoć całkiem dzikie, lamy i alpaki dają że sobą robić wszystko, od czasu do czasu tylko tuląc uszy. Do tego jest andyjski jelonek, cudownie szary, który zupełnie nieregulaminowo pozwala się głaskać, i do tego liże po rękach, w wyrazie miłości zapewne.
    Potem 3 andyjskie miśki - przezabawne, na naszą cześć huśtają się na oponie i tarmoszą w zabawie. Do miśków oczywiście nie można wchodzić, podobnie jak do drapieżnego andyjskiego kota górskiego, który wygląda jak zwykły dachowiec. Najwyraźniej ktoś się zainspirował Monty Pythonem, jako że opiekun zapewnia, że jest niezwykle groźny, i może przegryźc gardło, jak się wkurzy, a kotek wygląda jak kicia domowa....do tego pumy (tu wierzymy że są groźne), ocelot, zółwie, papugi, tukan że złamanym dziobem, papugi...i świnki morskie.
    Ukoronowaniem wizyty są kondory, latające 10 cm nad głowami, z pisklakiem wielkości strusia (czy też raczej dorosłego kondora, tyle że przebranego w szary puch).
    Sanktuarium robi bardzo pozytywne wrażenie, tym bardziej, że z opowieści opiekunów wynika, że wszystkie zwierzaki są uratowane od bezmyslnych właścicieli, którzy nie przypuszczali, że urosna, albo zwyczajnie się nad nimi znecali. W sanktuarium je odratowuja, odkarmiaja, i w miarę możliwości wypuszczają na wolność. Wszystko własnymi środkami, i z pomocą wielu wolontariuszy. Maya już planuje, że za kilka lat przyjedzie tu pracować :)))
    Läs mer

  • Przez gorące źródła w Lares

    15 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 19 °C

    Do rodziny Quechua w Andach.
    Po zwiedzeniu sanktuarium zwierząt, jedziemy znaną nam już na wylot drogą do Pisac. Po drodze Sylwia dopytuje się co w Pisac zwiedziliśmy, i czy znamy restaurację prowadzoną przez Polaka. Oczywiście - nie mamy pojęcia, nie trafiliśmy, nie widzieliśmy, w końcu przez 3 dni w Pisac codziennie lądowaliśmy w tej samej knajpce na naleśnikach bądź "menu" ("menu" to zestaw firmowy, przystawka/zupa + drugie danie + deser, zazwyczaj w bardzo przystępnej cenie). W "naszej" knajpce menu to zupa szpinakowa bądź dyniowa, kurczak z frytkami i ryżem (tak tak, "i", nie "lub"), oraz naleśnik.
    A że cała załoga knajpki mówi tylko po hiszpańsku, to nazw tych potraw nauczyliśmy się w tym języku dla usprawnienia konwersacji.
    I teraz słyszymy, jak Sylwia uzgadnia przez telefon, że na obiad w "jej" knajpce, prowadzonej przez Polaka, niejakiego Sylwestra, będzie do wyboru zupa szpinakowa lub dyniowa, kurczak... no i dalej już wiecie. Tak, dokładnie - z całego Pisac, gdzie co brama to restauracja, udało się nam wybrać to jedną jedyną prowadzoną przez Polaka. Jako że był "wyjechany" nie trafiliśmy na niego sami, ale knajpka tym niemniej ta sama. Zresztą polecamy, jeśli kiedykolwiek traficie do Pisac - Jardin El Encanto, uliczka w prawo od Plaza de Armas.
    Pożywieni ruszamy w dalszą drogę, w górę przez serpentyny i przewyższenie 4300 m npm do gorących źródeł w Lares. Kompleks 5 bardzo mocno siarkowych basenów, od 36 do 44•C, odwiedzany chyba tylko przez miejscowych - w każdym razie standard (względnie czysty) peruwiański, nie turystyczny ;-). Woda jest boska, zwłaszcza w tych najcieplejszych basenach, a zimne prysznice dla ochłody to mini - wodospady, nie tylko chłodzące, ale zapewniające masaż karku i pleców.
    Odprężeni wyruszamy w dalszą drogę, do gospodarzy w głębi Andow, czekających na nas z noclegiem i kolacją. Pełen luksus i logistyka przeprowadzona przez Sylwię. Droga przez Andy jest znów zupełnie zjawiskowa, wszyscy podziwiamy widoki i stada lam i alpak pasących się dosłownie na każdym zboczu. Trasa nie jest łatwa, cała w serpentynach nad przepaściami, ale kierowca jedzie bardzo pewnie. Widać wieloletnie doświadczenie, nawet mijanki z nielicznymi innymi pojazdami, często tuż nad przepaścią, są bardzo sprawne, i bezpieczne. Ponoć technika jazdy jest bardzo specyficzna, trzeba ogarniać drogę na wiele kilometrów (i zakrętów) naprzód, żeby nie tylko nie wjechać w kogoś znienacka zza skały, ale też dopasować prędkość do występowania szerszych fragmentów drogi.
    Do gospodarzy docieramy w całkowitych ciemnościach, po, w sumie, 6 godzinach jazdy, nie licząc przystanków, a kierowca po krótkim pożegnaniu i przeglądzie bagaży, wyrusza w powrotną drogę. Ponoć żucie liści koki czyni ich niezniszczalnymi, ale cieszę się że dopiero teraz dowiedzieliśmy się że jechał na "wspomaganiu".
    Rzucamy bagaże w dwóch miłych pokoikach przygotowanych dla nas w osobnej chatce, i ruszamy na ciepłą kolację peruwiańską. Jak się okazuje, to kolejny obiad - pyszna zupa, i lomo saltado ( mięso, mamy nadzieję, że nie świnki morskiej) z jarzynami. M'n'Ms są wykończone, i wcale nie przekonane do konieczności jedzenia po tak długim i wyczerpującym dniu, więc my dzielnie pochłaniamy 2 i 3 obiad....
    I już do łóżek - kąpiel w źródłach była również strategiczna, bo w ramach łazienki jest woda źródlana prosto ze skały...
    Läs mer

  • Trekking przez Andy z lamami i koniem

    16 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 1 °C

    Rano pobudka o 5, w orzeźwiającym chłodzie poranka ( czyli w temperaturze poniżej zera, bez ogrzewania!), opłukaniu się w źrodelku, i inkaskie śniadanie. Czyli rosół, gotowane ziemniaki, i jajka gotowane na twardo. M'n'Ms przerażone, no bo jak to - na śniadanie rosół zamiast chrupek??? W dodatku rosół w którym pływają jarzyny, szczypiorek i zioła. Katastrofa i nie może to być. Krakowskim targiem umawiamy się że zjedzą makaron, ziemniaki i jajka. Każdy dietetyk padłby na zawał, ale jesteśmy wystarczająco daleko od dietetyków, żeby się nie przejmować. Epifanio ( nasz gospodarz) i jego żona Virginia, robią co mogą, żeby nam dogodzić, od bladego świtu na nogach, w tradycyjnych lokalnych strojach, Virginia do tego cały czas nosi na plecach zawiniętą w tkaną chustę 6 miesięczna córeczkę. Żeby nie zrobić im przykrości zjadamy z Wojtkiem podwójne porcje rosołu, licząc na to że trekking przez góry załatwi dodatkowe kalorie 😉.
    I już, 5.30, zgodnie z super precyzyjnie ułożonym przez Sylwię planem wycieczki pora pakować lamy. Wczoraj wieczorem - niespodzianka!! - musieliśmy jeszcze przed snem przepakować plecaki, żeby ich zawartość dało się zmieścić do juków - 2x15 kg na lamę. I teraz, myk myk, wszyscy na połoninę, trzeba lamy zagonić do naturalnej zagródki że skał i kamieni, i zarzucić im juki, po czym je przywiązać (juki do lam). Wszyscy gonią lamy. Poganiacz lam, Epifanio, Sylwia, Elias (nasz kucharz), gospodarz z sąsiedniej wioski który przeprowadził konia. M'n'Ms też by goniły, ale gospodyni wyniosła inkaskie stroje dla nas, w które mamy się przebrać i - niespodzianka! - w których mamy maszerować. Panowie mają zdecydowanie łatwiej, tylko poncho i kapelusz. My z Mają i Sylwią mamy do tego spódnice, mocowane sznurkami jak XIX w gorsety. Oddech złapać w tym trudno, a maszerować - chyba nie sposób - choć Sylwia, przebrana już wcześniej, niezrażona strojem łapie lamy. Do tego damskie kapelusze to nie sensowne nakrycie głowy chroniące przed słońcem i deszczem, ale misy z kwiatami i owocami (!!!!). Typowe... Ciężkie jak siedem nieszczęść, spada z głowy i przekręca się non-stop, ale Peruwianki noszą to cały Boży dzień. Razem z dzieckiem na plecach. Niesamowite...
    W czasie kiedy my się tradycyjnie przystrajamy, lamy zostały ujarzmione (mimo wszelkich wysiłków z ich strony, żeby to uniemożliwić). Zdecydowanie nie są to grzeczne i udomowione zwierzęta, raczej - znowu - krwiożercze lamy z Monty Pythona. Plują, gryzą i kopią na samą myśl o objuczeniu, mimo, że ponoć do tego są hodowane. Ale Epifanio i Elias wiedzą jak sobie radzić, więc punkt 6 (!!!zgodnie z rozkładem jazdy Sylwii) wyruszamy na szlak cudnie przystojni. My i gospodarze w tradycyjnych strojach, koń w siodle z czaprakiem ( = kocem w inkaskie wzory), a lamy z naszymi jukami i kolorowymi frędzelkami na uszach. Start: 3800m npm. Przed nami dwie przełęcze po 4500, i 14 km drogi przez Andy. Choroba wysokościowa daje się we znaki, jednym mniej, drugim bardziej, Wojtek jest najbiedniejszy z nas wszystkich, bo nie dość, że daje mu w kość, to jeszcze musi nieść plecak, i wędrować na własnych nogach. Bo M'n'Ms po pierwszych 500 krokach zarządzają przesiadkę na konia - Maya w końcu czeka na to z utęsknieniem od początku wyjazdu.
    Koń (Blanco) jak się okazuje jest do pomysłu przekonany dokładnie tak jak lamy do niesienia juków, co wywołuje lekkie spięcie pomiędzy właścicielem Blanco a Sylwią. Żeby udowodnić, że "caballo tranquillo" właściciel wskakuje na niego, a Blanco odstawia specjalnie dla niego małe rodeo. No nie bardzo tranquillo, miny nam trochę rzedną.
    Ale wszyscy tłumacza, że tu za duży tłum i zainteresowanie i odprowadzają Blanco do trochę oddalonej kupy kamieni (system wsiadania na konia jest oparty na wspinaniu się na odpowiednią wysokość po skałkach lub kamieniach, i przełażeniu z nich na grzbiet Blanco). Mieszko postanawia spróbować szczęścia i odważnie ładuje na grzbiecie, a Blanco spokojnie zaczyna dreptać przed siebie. Wszyscy się cieszą, Peruwiańczycy biją brawo i wołają ze zrozumieniem "macho, macho!" a Mieszko dumny i blady jedzie przez połoninę. a my za nim, z duszą na ramieniu, czy Blanco nagle się znowu nie znarowi.
    Po kolejnych 500 m Majka decyduje, że teraz jej kolej, i odtąd, aż do przełęczy, na zmianę jadą raz jedno raz drugie. Szczęście właściciel miał rację, i caballo jest w istocie tranquillo, więc wszyscy także robią się coraz bardziej uspokojeni.
    Widoki zawierają dech w piersiach, i zżeraja pamięć w telefonach i w aparacie, bo staramy się utrwalić każdy metr drogi. Mgły się podnoszą, słońce wstaje, Andy złocą się i mienią odcieniami zieleni, co i rusz jakieś oczka wodne dodają jeszcze uroku, jeśli to tylko możliwe. Po obu stronach stada lam i alpak - na ogół bez frędzelków, więc nasze najładniejsze.
    Mijamy drugi domek naszych gospodarzy, przy strumieniu z hodowlanymi pstrągami (dwa z nich są gigantyczne, wielkości sporego szczupaka, aż dziwne że nie pożarły tych standardowych). Wojtek decyduje się oddać plecak lamom, więc przedstawienie z objuczaniem zaczyna się od nowa. Po drodze już wcześniej pozbyliśmy się strojów tradycyjnych - wszyscy z wyjątkiem Mayi, która dzielnie razem z lokalnymi paraduje niczym inkaska księżniczka.
    Krok za krokiem docieramy na pierwszą przełęcz, i mimo osiągniętego już pewnego stopnia znieczulenia na piękno natury, nie możemy powstrzymać okrzyków zachwytu. Przed nami rozpościera się kolejna cudowna dolina, z jeziorkami, pagórkami, lamami, i kolejnym łańcuchem Andów na horyzoncie. Jako, że obraz mówi więcej niż 1000 słów, w tym miejscu odsyłam uważnego do zdjęć - zrobiliśmy ich w nadmiarze 😁.
    Postój przy bacówce przed drugą przełęczą, na zasłużony obiad i odpoczynek. Na obiad Eliasz poprzedniego wieczoru przygotował quinoę z kurczakiem i jarzynami, i, specjalnie dla M'n'Ms - ryż saute. Jemy na zimno, quinoa jest super, M'n'Ms wygłodniałe po drodze wcinają aż się uszy trzęsą, zgadnijcie więc, kto kończy suchy ryż na zimno...
    Słoneczko przygrzewa cudnie, rozlozeni na krzeselkach turystycznych, które przytargaly dla nas lamy poddajemy się piękny gór i ogarniajacej blogosci, ale Sylwia patrząc na niebo zarządza szybki koniec postoju, i wymarsz w kierunku drugiej przełęczy.
    I nie bez powodu - na krótko przed przełęczą zaczyna padać śnieg, najpierw drobny, potem coraz gęstszy, wchodzimy w chmury, a może mgłę, temperatura spada gwałtownie i ogólnie rzecz biorąc robi się zdecydowanie mniej przyjemnie. Ubieramy na siebie wszystkie ciepłe i nieprzemakalne ciuchy, które targa na plecach Marta - lama, i naprzód w mgłę, krok za krokiem.
    Widoki po drugiej stronie drugiej przełęczy (zapewne) również zapierają dech w piersiach, sądząc po przebłyskach przez mgłę od czasu do czasu. Próbujemy robić zdjęcia komórką, bo aparat wyciągać strach w taką pogodę, później okaże się że nic z tego nie wyszło bo komórka w tym zimniej nie zapisała...
    Po 6 km przez mgłę i śnieg docieramy do miejsca spotkania z busem i kierowcą, który, rzecz zupełnie nieslychana, natychmiast do nas podjeżdża. Znowu perfekcyjna organizacja (dziękujemy Sylwio!) zupełnie nie na sposób peruwiański.
    Zdejmujemy juki z lam (poniekąd, ale tylko poniekąd, już pogodzonych z losem) - to co było w jukach jest względnie suche, ale to co na nas i w plecakach przemoczone do suchej nitki. Jedna Maya wygrała wytrwałością, bo jak się okazało strój inkaskiej księżniczki znakomicie chroni przed deszczem. Nic dziwnego, że Quechua noszą go na codzień. Zegnamy się z Epifanio, Blanco i innymi Peruwiańczykami, i w sławie i chwale kończymy 2 dzień treningu.
    Läs mer

  • Pachamanca u rodziny inkaskiej

    16 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 7 °C

    Pachamanca czyli zapiekanka. Z kurczakami, pstrągami, wołowiną (chyba, ale kawałki mięsa trochę za duże jak na świnki morskie), ziemniakami, juką, patatami, ananasem, ocho, bobem w strąkach i serem. A wszystko przyprawione ziołami z ogródka albo z nad pobliskiego strumyka. Robione w ziemi, przykryte rozgrzanymi kamieniami, plachtami worków parcianych i folii, i pod kopcem ziemi.
    Kiedy wysiadamy z busa ociekając wodą prosto z andyjskich szczytów, pachamanca jest przygotowana do zakopania. Odnajdujemy resztki suchych ubrań, niekoniecznie skompletowanych, i cudnie ustrojeni (Wojtek wygrywa wszystkie konkursy w krótkich spodenkach na kalesonach i w klapkach) schodzimy kolektywnie zakopywać obiad. Najwyraźniej nasza garderoba budzi opór nawet w wyrobionych Peruwiańczykach którzy niejedno widzieli, bo znowu dostajemy inkaskie ubrania, w które wskakujemy z wdzięcznością, bo temperatura spada, a ogrzewanie w Peru w zasadzie nie występuje.
    Do tego dostajemy na przywitanie naszyjniki z narodowych inkaskich kwiatów qantu, i dopiero tak przystrojeni jesteśmy gotowi do obrządku pachamanci.
    Kiedy zapiekanka już jest w ziemi, Vasilija, gospodyni i mama naszego kucharza, Eliasa, opowiada nam w Quechua o tym jak przędzie, tka i wyrabia gobeliny. Na szczęście przy okazji demonstruje nam co i jak, z pomocą 10 letniego Johana, więc mniej więcej ogarniamy o czym mówi, nie rozumiejąc w ząb ni słowa. Pokazuje nam również całą kolekcję swoich wyrobów - sprzedaż rękodzieł to jeden z ich głównych sposobów zarobku. Kupujemy piękna czapkę inkaską w lamy dla Mieszka, i torebkę dla Mai, żeby miała gdzie przechowywać wszystkie włóczkowe lamy kupowane na targach i w trakcie wędrówki.
    Wyczekana zapiekanka smakuje świetnie, przy kolacji towarzyszy nam też 3-letnia córka Eliasa, która rezolutnie uczy nas prostych zdań w Quechua, i częstuje kolejnymi smakołykami że stołu.
    Po kolacji szybko spać (prysznic jest, ale lodowato zimny, postanawiamy więc kolektywnie śmierdzieć przez jeden więcej dzień), pod sterty koców z lamy, kołder i prześcieradeł, w zasadzie w dowolnej kolejności. Niestety, to nie do końca wystarcza, bo choć na szczęście M'n'Ms śpią spokojnie, Wojtek przekształca się w mały piecyk i na zmianę trzęsie się w dreszczach, albo pali go gorączka. Kombinacja aspiryny i ibuprofenu nad ranem zaczyna działać, ale trochę się obawiamy rozwoju choróbska, więc planujemy, że kolejny dzień będzie bardziej na luzie.
    Na śniadanie, oczywiście, rosół i ziemniaki. M'n'Ms już w zasadzie pogodziły się z menu i że swoim losem...
    Dla poprawienia humoru wychodzi słońce, i już o 9 rano dociera do zakątka doliny gdzie mieszka Vasilija z rodziną. Mamy więc szansę osuszyć najbardziej przemoczone ciuchy, i choć trochę się ogrzać. I już mniej więcej wysuszeni i ogrzani wyruszamy w drogę z zaledwie godzinnym opóźnieniem - nasi kierowcy w busie nie narzekają, to zgodne z czasem peruwiańskim...
    Läs mer

  • Pumamarka - preinkaskie ruiny

    17 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 6 °C

    Przed wyjazdem na szlak lekkie spięcie Sylwii z kierowcami - peruwiańskim zwyczajem postanawiają zabrać do naszego busa całą wioskę. Ale Sylwia nie daje sobie w kaszę dmuchać, i wioska zostaje. Zabieramy że sobą tylko "kuzynkę" jednego z kierowców - kuzynka nie kuzynka, ma na plecach przytoczone maleńkie dziecko, więc nie mamy serca odmówić podwózki. Znowu serpentynami docieramy do podnóża pasma, gdzie mamy zwiedzać kompleks pre-inkaskich ruin, Pumamarka, wybudowany w X lub XI w. Ruiny są olbrzymie, zbudowane na planie pumy, jednego z trzech świętych zwierząt w mitologii pre-inkaskiej i inkaskiej. Położone na szczycie jednego wzgórz, wg Sylwii pełniły rolę strażnicy na przecięciu trzech szlaków handlowych. Rozmach i wielkość budowli robią duże wrażenie, wywiązuje się więc czysto akademicka dyskusja o wyższości kultur Ameryki Południowej, Rzymu, i Słowiańskiej. M'n'Ms po chwili znudzone zaczynają brykać, ruszamy więc dalej, przez góry do Ollantaytambo, po pre-inkaskich i inkaskim szlaku. Jak tłumaczy Sylwia, w przeciwieństwie do konkwistadorów, którzy stawiali nowe na ruinach (stworzonych przez siebie), Inkowie, zwłaszcza pod przewodnictwem IX władcy, Pachacutka, istniejące kultury, budowle i system drug gładko i skutecznie wcielali do struktur powstającego imperium, szybko rosnąć w siłę dzięki takiemu systemowi. Kolejna lekcja historii i geografii, a także inżynierii przy tarasach uprawnych, już całkiem inkaskich. Tu Wojtek okazuje się prymusem, bo dogaduje, że kamienie na których opierała się budowa tarasów, oprócz funkcji podporowej i irygacyjnej pełniły również funkcję grzewcze, umożliwiając uprawy przez cały rok na dużych wysokościach - do 4500 m npm! Przy okazji mamy okazję pochwalić się wiedzą zdobytą od kierowcy w Pisac, pewnie stwierdzając, że tarasy służyły nie tylko uprawie przez cały rok, ale także umożliwiały uprawę różnych roślin - na najniższych kukurydza, wyżej ziemniaki, a na samej górze quinoa i jęczmień. Bardzo jesteśmy z siebie dumni, bo okazuje się, że to prawda, a wiedzę nabyliśmy w mieszance hiszpańskiego, Quechua i angielskiego...
    Indianie nie tylko uprawiają rośliny, hodują też owce, byki (tak, byki, nie krowy, co jest zaskoczeniem) i oczywiście lamy.
    Po drodze nawiązujemy więc żywiołowy dialog z owieczkami, zakładając, że "beee beee" znaczy w Quechua to samo co po polsku. Co chyba nie do końca jest prawdą, bo jedna młoda owieczka decyduje się do naszej wyprawy dołączyć. Początkowo jest to dość słodkie, ale szybko zaczynamy się martwić, że nie będzie umiała wrócić do mamy i do stada. W panice zastanawiamy się jak będzie " sio, wracaj" w Quechua, ale w efekcie stawiamy na uniwersalne machanie rękami i klaskanie. Owieczka początkowo patrzy na nas jak na niespełna rozumu, ale potem, smutna, zawraca. A nas po chwili mija kilkuletni chłopczyk pedzacy przed sobą małe stadko owiec, zakładamy więc ze nasza Owieczka nawet jak nie znajdzie stada właściwego, będzie miała zastępcze.
    A my bocznymi drogami docieramy do hostelu w Ollantaytambo, gdzie wypada nasz kolejny przystanek.
    Läs mer

  • Ollantaytambo i goraca inkaska czekolada

    17 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 11 °C

    W hostelu wita nas płynnym angielskim Belg, który, ożeniwszy się z Peruwianką pomaga jej prowadzić hostel. I to właśnie sformułowanie jest jak najbardziej właściwe, jako że bez pozwolenia żony nie zrobi absolutnie nic, nawet nie wyda kluczy do uprzednio zarezerwowanego pokoju. Belg cieszy się natomiast, że spotkał Polaków, i chwali jedynym znanym po polsku słowem, sami zgadnijcie jakim.
    Na szczęście peruwianska żona szybko wraca, i możemy zainstalować się w pokojach. Widok z okien znowu obłędny. Byliśmy tacy z siebie dumni, że udaje się nam wybrać przez sieć malowniczo położone gospody i pensjonaty, a to, prawdę mówiąc, żadna sztuka. Co jeden to piękniej położony. Zwracać uwagę natomiast trzeba na wyposażenie - koniecznie gorący prysznic, najlepiej gazowy, bo elektryczne różnie działają. I jeszcze, idealnie, choć to luksus niebywały i rzadko występujący, ogrzewanie. Tu spełniony jest warunek pierwszy, po pierwsze więc - gorący prysznic. Po drugie - obiad. M'n'Ms domagają się pizzy, ruszamy więc do centrum w poszukiwaniu takowej.
    Pizzerie są w zasadzie na każdym kroku, w dodatku wyposażone w profesjonalne, piękne piece opalane drewnem, idziemy więc pełni nadzieji. Niestety... Peruwiańczycy nie odkryli, że pizzę w piecu trzeba podtrzymać wystarczająco długo, żeby upiekło się ciasto, a nie tylko, żeby stopił się ser... Czego jednak nie robi się z głodu. Pochłaniamy....
    W pizzerii spotykamy się z Sylwią, która nie tracąc czasu sprawdza inne hotele na potrzeby przyszłych wycieczek, i zaczynamy kolejną lekcję historii inkaskiej.
    Spacerem ruszamy do ruin, a Wojtek do hotelu, odsypiać chorobę, i dosuszać ciuchy w miarę możliwości.
    Ruiny są piękne i ogromne, znowu położone na skrzyżowaniu szlaków, znowu zbudowane na miejscu istniejących pre-inkaskich budowli. Podobają się nam bardzo, i wrażenie robią większe niż te w Pisac, może dlatego, że w całości położone na jednej górze, dają się na raz ogarnąć spojrzeniem. Sylwia wprowadza nas w tajniki inkaskiej architektury, uwzględniającej elementy przeciw - sejsmiczne, i techniki przechowywania żywności, w olbrzymich spichlerzach, starannie zaprojektowanych, by umożliwić cyrkulację powietrza. Po dwóch świątyniach, słońca i księżyca, wspinaczce na tarasy i 2 godzinach zwiedzania, M'n'Ms mają trochę już dość, i nie robi na nich nawet wrażenia, że budowla była jednocześnie obserwatorium astronomicznym, skonstruowanym tak, że o wschodzie słońca w dniu przesilenia promienie padają wzdłuż dokładnie zaprojektowanego szlaku przez szereg rzeźb i okien prosto do świątyni słońca.
    Przenosimy się więc do muzeum czekolady, zaraz przy wejściu do ruin, gdzie nastroje wyraźnie się poprawiają.
    Na dzień dobry (w zasadzie na dobry wieczór) kosztujemy 8 różnych gatunków czekolady, o różnej zawartości kakao, z przyprawami, i z różnych odmian kakaowca. Najlepsza jest zdecydowane lokalna odmiana peruwiańska, nie eksportowana nigdzie, super intensywna w smaku. A w ramach otwierania na świat, czekoladę serwuje nam Francuz, biegle mówiący po angielsku. M'n'Ms od razu wyczuły bratnią duszę ( czy może ofiarę) i prowadzą zażartą dyskusję o czekoladzie, podróżowaniu i Peru. Po degustacji wstępnej przechodzimy do pijalni czekolady, gdzie można wybrać czekoladowy deser. W czasie (długiego, czas peruwiański) oczekiwania, oglądamy film relacjonujący produkcję czekolady, od ziaren kakaowca. M'n'Ms zafascynowane, nie wiadomo, czy tematem, czy faktem, że pierwszy raz od długich tygodni widzą telewizor.
    Czekolada jest wspaniała, gęsta, w zasadzie w sam raz do smarowania. Niestety, zamawialiśmy po hiszpansku, więc wszyscy dostali gorzką, a nie mleczną. Mnie to w graj - tak chciałam, ale M'n'Ms rozczarowane, i mówią, że w krakowskiej Prowincji czekolada jest lepsza. Mimo tego orzekają, że musimy jeszcze wrócić zabierając Wojtka, więc chyba nie było najgorzej.
    W hostelu czeka nas miła niespodzianka - Sylwia uzgodniła z Pania Peruwianką, że ta wybierze nasze ciuchy, wysuszy na słońcu, jako że suszarki nie ma, i przyniesie do nas do pociągu kiedy będziemy wracać z Machu Picchu za dwa dni. Czysty zysk - nie dość, że wysuszymy zapyziałe ciuchy, to jeszcze będzie lżej wędrować. Zgodzilibyśmy się za każde pieniądze. Do tego możemy cześć bagażu odesłać z kierowcą do Cuzco, do odbioru po powrocie. Więc, zgadnijcie co, niespodzianka, znowu pełne przepakowanie plecaków na dobranoc...
    W końcu, padnięci, usypiamy przy szumie ( albo może prawdziwej wg Mieszka : ryku) strumyka. Pobudka o 4.30...
    Läs mer

  • Inca trail, dżungla i gorące źródła

    18 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 16 °C

    Wyjazd o 5 rano. Dzięki uprzejmości gospodarzy suchy prowiant w ramach śniadania do ręki przed podróżą. Nowy busik zjeżdża punktualnie, a w nim Sylwia, i dołączająca do nas na ostatnie dwa dni Patrycja z Gallway w Irlandii. Jesteśmy ledwie przytomni że zmęczenia, ale Patrycja ma gorzej - wyruszyła z Cuzco o 2 nad ranem...
    Ale widoki warte są wszelkich poświęceń. Wschód słońca nad Andami jest po prostu boski. I tu, po raz kolejny, odsyłam do zdjęć 😁. Mimo męczącej choroby wysokościowej, a może lokomocyjnej, na jednym z postojów odprawiamy Sun Salutation, (czy raczej wolną interpretację tejże) wykorzystując jogę do rozciągnięcia zmaltretowanych po trekingu mięśni.
    Na szczęście nie płoszy to Patrycji, najwyraźniej nasze poczucie humoru jest dopasowane 😁.
    Po 4.5 h jazdy ciągle w dół docieramy do dżungli wysokiej ( OK. 1500 m npm), i po raz kolejny wita nas znak "Inca trail" nie wiedząc czemu ozdobiony czaszką jakiegoś wcale nie małego przeżuwacza, zapewne lamy. Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją - a może memento mori?
    I bez przygrywki, ruszamy ostro w górę. Pełne słońce, wilgotność powietrza jakieś 200% (tak naprawdę ok. 65%), a ze względu na komary i meszki mamy długie rękawy i długie nogawki. Do rozpuszczenia jeden krok - a każdy jeden pod górę. Roślinność nie jest co prawda aż tak rozbuchana jak (wyobrażamy sobie) w dżungli niskiej, ale i tak bije na głowę wszystko co widzieliśmy do tej pory. Kawa, awokado, mango, papaje i ananasy rosną w zasadzie jak chwasty. Do tego plantacje koki (niby nielegalne, ale nikomu nie zależy, żeby je likwidować) i roślinki przypominające wyglądem marihuanę.
    Mijamy gospodarstwo agroturystyczne, w którym turysci uczą się wytwarzać czekoladę, i mimo tesknego wzroku M'n'Ms pniemy się dalej w górę. Po dwóch godzinach naprawdę morderczego marszu, wypiciu całej wody, i wyczerpania wszystkich pomysłów podniesienia morale, docieramy na szczyt. Tam wita nas gospodyni z mrożonymi sorbetami z mango, za które oddalibysmy lekka ręką duszę. Na szczęście gospodyni życzy sobie tylko 1 sol za sorbet, zachwyceni staramy się więc rozsądnie sączyć je po odrobinie, a nie pożreć w całości. Kiedy po sorbetach i odpoczynku w cieniu powoli wracamy do siebie, a M'n'Ms odzyskują normalne kolory, kolejna niespodzianka. W raju sorbetowym, przy stole w ogrodzie pod markizą, z widokiem ( blisko) na dżunglę, kwiaty i motyle, a (dalej) na horyzoncie na Andy, będziemy jeść obiad, przygotowany przez sorbetowwą gospodynię.
    Smakuje rewelacyjnie, zresztą nie ma się co dziwić, wszystko właściwie z ogródka lub dżungli, sweżuteńkie. A sceneria tylko poprawia apetyt.
    Po obiedzie droga prosto w dół, do naszego busika, który częściowo przez bezdroża zawodzi nas do ciepłych źródeł. Mimo tego, że jeszcze niedawno dalibyśmy się posiekać za zimny prysznic dla ochłody, perspektywa relaksu w ciepłej wodzie zwycięża, i już po chwili wszyscy zanurzamy się w najcieplejszym basenie.
    Na zakończenie dnia kolejna niespodzianka. Busik dowozi nas do zakończenia drogi, dalej tylko na piechotę. Jak mówi Sylwia - bez problemu, to tylko 2 godzinki. "Zapomina" tylko dodać, że w te 2h mamy przejść 10 km z pełnym obciążeniem...a jest prawie 5 po południu...
    Start wyjątkowo paskudny - ostro pod górę. Po 20 min ostrej wspinaczki dysząc i promieniując ciepłem wychodzimy na trasę. I tam dopiero zaczyna się rzeczone 10km.
    .
    .
    .
    Daliśmy radę :) choć pod koniec z desperacji śpiewaliśmy w głos szanty, i planowaliśmy gry komputerowe. Za to bonusem były świetliki rozbłyskujące w ciemnościach na zakończenie naszej bohaterskiej wędrówki, które nie dość, że pięknie przywitały nas a Agua Calientes, to jeszcze odwróciła uwagę od marszu w krytycznym momencie.
    Do hotelu musieliśmy jeszcze przedrałować przez całą długość Agua Calientes ( a długie jest) i oczywiście pod górkę.
    Dlatego informacji, że pobudka o 3, żeby stanąć w kolejce do autobusu przed 4 rano nie przyjęliśmy z entuzjazmem....Aż widząc nasze wymęczone miny Sylwia zgodziła się przesunąć start o 15 min...
    Padamy do łóżek, z założeniem przespania jak najdluzszego czasu, a tu ledwie przykładamy głowę do poduszki, nad nami stuk...stuk stuk.....stuk stuk stuk...stuk stuk... I chwilą ciszy. OK, ktoś coś upuścił, śpimy. A tu stuk... Stuk stuk...stuk stuk stuk....
    Po 5 razie Wojtek nie wytrzymuje, i idzie sprawdzić co się dzieje. Wizja stukow przez cała noc jest z lekka przerażająca.
    Okazuje się, że właściciel hotelu robił pranie, a ze mu się nudziło, to dla urozmaicenia grał w kosza...
    Uff, wreszcie cisza, idziemy spać
    Läs mer

  • Machu Picchu

    19 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 20 °C

    Pobudka o 3.30, wychodzimy o 4.00. M'n'Ms nieprzytomne, my też nie bardzo. Humoru nie poprawia fakt, że całe to heroiczne wstawanie jest tylko po to, by stanąć w półtora godzinnej kolejce do autobusu...można zamiast stać w kolejce drałować pod górę 2 godziny, ale ze Sylwia stanowczo odradza, stoimy w kolejce. Znowu, nasz heroizm jest umniejszony przez fakt, że przed nami w kolejce stoi że dwieście osób, ( to pewnie ci, którzy nie wynegocjowali 15 min dłużej), a za nami szybko ustawia się kolejne kilkaset.
    Punktualnie o 5.15 zaczynają podjeżdżać busy, jeden za drugim, około 20. Punktualnie o 5.30 zaczynają dojeżdżać w stronę Machu Picchu, z pierwszymi, najwytrwalszymi pasażerami.
    Po pół godzinie dojeżdżamy, razem z nami przewodnik wynajęty przez Sylwię (w Machu Picchu trzeba mieć specjalną licencję). Sylwia wraca do Agua Calientes, upewniwszy się, że ekipa wejdzie razem na tą samą godzinę (Patrycja ma bilety na inną), a my zaczynamy zwiedzanie.
    I od razu jest jasne, że wczesne wstawanie miało absolutny i głęboki sens. Nie tyko dlatego, że jesteśmy jednymi z pierwszych zwiedzających. Co ważniejsze, Machu Picchu tonie w chmurach, które wraz ze wstawającym słońcem rozstępują się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odsłaniając to jeden, to drugi szczyt, to fragmenty ruin. Wszyscy jesteśmy oszolomieni, i strzelamy zdjęcia aż grzeją się migawki. Do tychże zdjęć odsyłam, bo jak wiadomo, jeden obraz. .. A my mamy ich setki, lekką ręką licząc.
    Przewodnik ewidentnie jest patriotą, i z przejęciem opowiada o kulturze Inków, o historii odkrycia Machu Picchu, i o historii Imperium. Do tego jest doskonale zsynchronizowany z aurą, i za każdym razem gdy dochodzimy na kolejny punkt widokowy, mgły się podnoszą i odkrywa bajkowy krajobraz.
    Nietrudno wyobrazić sobie wzruszenie i euforię odkrywców Machu Picchu, kiedy ich oczom odsłoniły się ruiny, schowane przez 500 lat w zakolu rzeki Urubamba, głęboko w dolinie między Andami porośniętymi dzunglą. Sceneria prosto z Poszukiwaczy Zaginionej Arki, i każdy z nas czuje się w głębi serca Indianą Jonesem. Nawet Maya zastanawia się, czy nie porzucić kariery weterynarza na rzecz archeologii 😀.

    Po dwóch godzinach kończymy zwiedzanie, i mamy jedyną w tym dniu okazję skorzystania z toalety. Perspektywa przerażająca, bo jest 8 rano, a planujemy wrócić na 5... Takie są jednak nowe przepisy na Machu Picchu, i dopóki turyści nie będą głośno protestować, tak zostanie..

    Naszym kolejnym celem jest szczyt Machu Picchu - starej góry. Wyższy z dwóch górujących nad ruinami (ten drugi to Huayna Picchu, młoda Góra) wybierany jako cel wędrówki zdecydowanie rzadziej. Ale, jak mówi Sylwia, zdecydowanie bardziej warty zachodu, z cudowna panoramą, a wspinaczka to sama przyjemność. Jak bardzo definicje przyjemności mogą się różnić dowiadujemy się już niebawem, ale pierwszym wezwaniem jest wejście przez bramki całą grupą, razem z Patrycją, której bilet udało się kupić tylko na wcześniejszą godzinę. Mimo, że przewodnik zapewniał, że wszystko jest załatwione, początkowo sprawa wyglada beznadziejnie. Pani na bramce nie widziała, nie słyszała, nic nie chce wiedzieć, i ani proszące " por favor", ani próba skontaktowania się z managerem nie wydają się przynosić skutku. Na szczęście nagle Pani mięknie, i decyduje, że możemy wejść razem. Z przyczyn dla nas niezrozumiałych, ale nie dywagujemy, tylko muchos gracias i adios ruszamy w górę.

    Po kamiennych schodach.
    Bardzo wyskokich.
    Bardzo ostro w górę.
    W piekielnym upale.
    I zabijającej wilgotności.
    Bardzo ostro w górę.

    Najpierw przerwa na, jak się później okazało, całkowicie nielegalne śniadanie. Otóż w Machu Picchu nie można nie tylko korzystać z toalety, ale także jeść. Teoretycznie to wymóg UNESCO, w praktyce sposób na skrócenie pobytu turystów w ruinach. Jako, że rozlozylismy się z piknikiem na schodach, gdzie nie dociera żaden strażnik, posilamy się bez przeszkód. Później, bliżej ruin, wyciągniecie kanapki z plecaka aktywuje strażników, i prowadzi do bardzo nieprzyjemnych konfrontacji. Pozytywem jest niewątpliwie idealna czystość w ruinach i w okolicach, każdy je w ukryciu, i chowa najmniejsze ślady zbrodni :)

    Po śniadaniu dalsza część wspinaczki.

    Po kamiennych schodach.
    Bardzo wyskokich.
    Bardzo ostro w górę.
    W piekielnym upale.
    I zabijającej wilgotności.
    Bardzo ostro w górę

    Dotarliśmy!
    I było warto.
    Na górze euforia, endorfiny po takim wysiłku robią swoje, czujemy że teraz możemy wszystko, gory przenosić, Machu Picchu odbudować, czego tylko dusza zapragnie. W ramach euforii robimy kolejne kilkaset zdjęć Machu Picchu, doliny, gór, Urubamby i dżungli.

    I już trzeba schodzić - znów po piekielnych kamiennych schodach. Przewodnik mówił, że Inkowie byli niskiego wzrostu. Jeśli tak, to żeby chodzić po tych schodach, musieli chyba używać haków, raków i czekana...

    Po krótkim odpoczynku na tarasach ( i ścięciach ze straznikami, na tarasach dzieciom leżeć nie wolno) zegnamy się z Patrycją, która od jutra wyrusza Ollantaytambo do Lares, i planujemy podarować sobie i naszym nogom odrobinę luksusu, i zjechać busikiem (za jedyne $40). Ale po wyjściu czeka nas przykra niespodzianka, kolejka do busów szacowana jest na jakieś 3 godziny. Mimo gorących protestów drużyny decydujemy się schodzić na nogach ( a jakże, po schodach), co ma nam zająć 1.5 h.

    Wymęczeni, ale bardzo usatysfakcjonowani dniem i własną dzielnoscią docieramy do hostelu, by odebrać bagaż.
    Teraz już tylko szybki obiad (menu), dostać się do właściwego pociągu (co nie jest takie łatwe jakby się mogło wydawać, bo tłumy walą dzikie, a pociągi na raz podjeżdżają trzy, dla utrudnienia osobne dla Peruwiańczyków i turystów). Jak się okazuje najważniejszy jest nr pociągu, a nie godzina odjazdu. Nr wywołują oczywiście po hiszpańsku. Na szczęście jakiś miły i przytomny pasażer powtarza krzycząc po angielsku. Żegnamy się z Sylwią, i mimo stresu (a może właśnie dzięki niemu) przebijamy do właściwego wagonu.
    W Ollantaytambo przed dworcem spotykamy Panią Peruwiankę z hostelu, która zgodnie z obietnicą przyniosła nam nasze pranie, i przedzierając się przez tłum taksówkarzy siadamy w colectivo do Cuzco.
    Koniec treku, ale tylko chwilowa przerwa w przygodzie - pojutrze ruszamy na tęczową górę.
    Läs mer

  • Inkaski most z trawy, tęczowa góra i ...

    21 augusti 2018, Peru ⋅ 🌙 11 °C

    Do Puno!
    Dzisiejszy dzień był tak po prawdzie dniem tranzytu, urozmaiconego oglądaniem przepięknych zakątków ukrytych w dolinach i szczytach Andow.
    Kierowca załatwiony przez nieocenioną Sylwię podjechał pod nas o 6 rano, budząc zawiść wszystkich pozostałych back-pakerow ustawionych przed kazda brama wzdłuż naszej uliczki. Cóż, życie w Ameryce Południowej zaczyna się bardzo wcześnie, prawdę mówiąc 6 rano to już niemal południe. I wszyscy wybierający się na zwiedzanie nie mają wyjścia, muszą wstawać z kurami. A na San Blas same hostele, i sami zwiedzający, stąd o świcie grupki z wyladowanymi plecakami przed każdą bramą, tworzący dość specyficzny i bardzo sympatyczny klimat.
    Pierwszy przystanek ( po niesamowicie urokliwej drodze przez Andy) - most inkaski z trawy. Nieprawdopodobne przedsiewziecie, most jest wykonany wyłącznie z trawy i patykow, i odbudowywany co roku od stuleci, umożliwia skrócenie drogi przez kanion. 30 metrów długa plecionka z trawy wisi nad kanionem przez rok, w chwili obecnej głównie w celach turystycznych, jako że most drogowy jest 200 m dalej. Ale przez stulecia przeprowadzał trakt inkaski w poprzek doliny, niosąc ludzi, towary, i stada jucznych lam.
    Most jest tradycyjnie odbudowywany w czerwcu (zajmuje to ponoć 3 dni! Choć liny na most są wyplatane we wszystkich okolicznych wioskach przez cały poprzedzający miesiąc), dlatego w kwietniu i w maju przejście po nim wymaga nie lada odwagi. My na szczęście przechodzimy w sierpniu, więc wszystkie liny są w znakomitej kondycji. W połowie mostu mniej więcej zachwyca niesamowity widok na rzekę i kanion, całkowicie ukryty przed wzrokiem stojących na brzegu. Wycieczka warta jest tego widoku, nawet w porze deszczowej i w maju!
    Dalej Franco (nasz kierowca) zabiera nas do niezbyt dobrze znanego pasma gór tęczowych, odkryte o przez Sylwię. Co prawda nie aż tak wysokie jak Ausangante, bo tylko 5200 m npm, ale po pierwsze - dla nas to dobrze, bo choroba wysokościowa nie odpuszcza, a po drugie, ważniejsze, pasmo jest nieznane turystom. Dzięki temu mamy okazję podziwiać piękno tych gór w zasadzie w samotności, zamiast w tłumie turystów jak na Morskim Oku. M'n'Ms niezmordowanie dociekają skąd takie kolory skał. Odgrzebujemy resztki wiedzy z czasów szkoły i studiów - czerwony: żelazo, żółty : siarka, zielony: miedź. Ale, kurcze, fioletowy??? No nic. Trzeba będzie doczytać.
    I znowu mamy niesamowite szczęście do pogody, choć czarne chmury straszą, i zbierają się nad okolicznych szczytami z każdej strony, my cały czas idziemy w dziurze w chmurach i w słońcu. Trochę oszukane to wyjście, dowiezieni zostaliśmy na 4800, i z tej wysokości "atakujemy" szczyt. Ale ze względu na odległość od cywilizacji inaczej się tego zorganizować nie dało...
    Trochę deprymująco, całą drogę pod górę towarzyszy nam stareńka Peruwianka, która usilnie próbuje nam coś wytłumaczyć w Quechua. Niestety, nie rozumiemy ani w ząb, sole też wszystkie zostawiliśmy w samochodzie. Nie wiemy, czy próbuje nam coś sprzedać, czy coś ważnego powiedzieć, ale podąża za nami krok w krok. Dopiero przed samą przełęczą nas porzuca, a my dalej nie mamy pojęcia o co chodziło.
    Na przełęczy okazuje się, że jednak dobrze, że trekking is udany, bo choroba wysokosciowa daje się we znaki części drużyny, i ta część na 4950 dociera mocno zziajana i na bezdechu.
    Duch w narodzie jednak jest wielki, i postanawiamy postawić stopę na 5000, wśród skalistych zębów sterczących w niebo wśród ( wiecznego?) śniegu. Co, wg GPSa udaje się nam po pół godzinie 😁😁😁. Widok jest fantastyczny, zgodnie z zapewnieniani Sylwii tęczową Góra jest nie jedna, a całe rozległe pasmo miesiące się wszystkimi kolorami tęczy ( choć głównie czerwonym).
    Z uwagi na zdrowie zbieramy się z 5000 natychmiast, i wracamy w bardziej przyjazne rejony, obfotografowując po drodze wszystkie odcienie górskiej tęczy.
    Kierowca dowozi nas do Sicuani, miejsca naszej przesiadki na colectivo - i po 4 godzinach w dusznym busie, z bardzo sprawną przesiadka w Juliace ( kierowca colectivo tak się przejął gringos z dwójką dzieci, że dowiózł nas dosłownie przed kolejnego busa) docieramy do Puno, którego rozświetlona panorama lekko szokuje wielkością. Spodziewaliśmy się maleńkiej wioseczki, a tu, z nienacka, wyrasta przed nami metropolia. I znowu rewelacyjny zbieg okoliczności, doceniany tym bardziej że względu na nocną porę, przystanek colectivo jest bezpośrednio na wprost drzwi hostelu. Uznajemy, że sprawność " podróżowanie na sposób lokalny" zdobyliśmy z wyróżnieniem.
    Läs mer

  • Titikaka i Puno

    22 augusti 2018, Peru ⋅ ☀️ 13 °C

    Puno jest brzydkie. Niestety, nie da się tego delikatnie określić. Nie aż tak, jak Juliaka, ale niewiele mniej. Juliaka zresztą lekko wstrząsnęła nami wczoraj - tak jak Arequipa przypomina miasto całkiem europejskie, tak Juliaka kojarzy nam się tylko i wyłącznie z Sajgonem, albo innym azjatyckim, totalnie nie zorganizowanym miastem. Auta jadące w każdą stronę jednocześnie, colectivo, moto (czy też tuk-tuki), sprzedawcy ciepłego jedzenia niewiadomego pochodzenia z rożna na środku ulicy, klaksony, huk, spaliny, i sieć kabli wiszących nisko nad jezdnią. Uciekamy stamtąd jak najszybciej. A Puno, choć odrobinę bardziej zorganizowane, ma w sobie tyle uroku co np. Łódź fabryczna albo Płaszów.
    Jednak położone jest wprost bajecznie, nad samym brzegiem jeziora Titikaka. I doskonale wykorzystuje ten fakt, oferując dziesiątki rozmaitych opcji zwiedzenia Titikaka i pływających wysp Uros.
    My też dokładnie w tym celu tu przyjechaliśmy. Początkowo założenie było,że spędzimy noc na jednej z wysp, ale chyba powoli mamy dość folkloru. Z kolei na calodzienną wyprawę, z pobudką o 5.30 też nie mamy siły po długiej drodze. Decydujemy się więc na opcję minimum, czyli popoludniowa 3 godzinna wycieczka po najbliższych wyspach, która można wykupić u nas w hostelu. Jak się okazuje, wybór jest bardzo dobry. Co prawda ewidentne jest, że wszystko co widzimy jest przygotowane dla turystów, ale jest przygotowane dobrze i ciekawie. Wyspa wykonana w całości z tortory jest imponująca, a lokalny szef wyspy opowiada o niej bardzo ciekawie. Z trzciny wykonane jest wszystko - wyspa, domy, łodzie, łóżka, stoły, krzesła - bez mała ubrania i jedzenie też. A, nie, akurat jedzenie tak. Wyspiarze używają niezdrewniałych koncowek trzciny jako podstawy posiłku - coś jak nasze ziemniaki i chleb razem wzięte.
    Dzieci do szkoły podstawowej pływają na sasiednią wyspę (wysp jest ponad 100), i dopiero kiedy idą do szkoły średniej muszą pływać na stały ląd. Mężczyźni zajmują się rybołówstwem, kobiety ogarniają dom, przygotowują posiłki i tkają/ wyszywają. Rodzina mieszka w jednoizbowej chacie, a ze względu na brak ogrzewania (jak tu ogień rozpalić na wyspie z suchej trzciny) w miesiącach zimowych wszyscy śpią w jednym łóżku...
    Po prezentacjach czas na zakupy rękodzieł. Gospodarz w celu ocieplenia przyjaźni polsko - peruwiańskiej (i zachecenia do zakupów) przyspiewuje "wlazł kotek na płotek" i "szła dziwewczka do laseczka" . Jak widać, nasi tu byli. Nie mamy złotówek, ani dość soli, ale na szczęście nie są fundamentalistami, i udaje się nam zakupić łupy za funty brytyjskie - po najmniej korzystnym przeliczniku, jaki istnieje...
    Na kolejną wyspę płyniemy łodzią z tortory (ale wyposażoną w silnik spalinowy), a dodatkową atrakcją jest szczeniak husky, który z przejęcia nie wie, kogo obskakiwać w euforii a kogo gryźć.
    Naszym zdaniem, przez te 3 godziny udało się nam zyskać niezłe pojęcie o życiu na wyspach Uros, wycieczkę zaliczamy więc do bardzo udanych.
    Na zakończenie przeszukujemy internet w poszukiwaniu rekomendowanej restauracji - prawdę mówiąc "menu" mamy już serdecznie dość - i tak trafiamy do peruwianskiego grilla, który mozemy z czystym sumieniem polecić każdemu.
    Läs mer

  • Autokarem do Chivay i Yanque

    23 augusti 2018, Peru ⋅ 🌙 0 °C

    Jako że kolejnym celem podróży jest kanion Colca, najlepszym sposobem na dotarcie tam jest autokar wycieczkowy. Wiemy już, że zdecydowanie wycieczki objazdowe nie odpowiadają nam w najmniejszym stopniu, ale co zrobić. Droga wiedzie przez (oczywiście) Andy, widoki rekompensują więc co nieco uwięzienie w puszce. Do tego jedziemy przez tereny zamieszkałe przez wigonie, wszyscy więc trzymają aparaty w pogotowiu, i wypatrują stąd saren z przerośniętą szyją. Jako, że wigonie dopisują, humor dopisuje również. Po 6 godzinach i jakichś 6 dziesięciominutowych przystankach w punktach widokowych (nie na wigonie, na jeziora i wulkany) docieramy do Chivay, które jest oficjalną bramą do Kanionu.
    I nie zatrzymując się na długo, łapiemy transport do Yanque na (oczywiście) Plaza de Armas. Tradicion Colca, nasze luksusowe miejsce odpoczynku, wita nas serdecznie, a kierowca zapewnia, że za jedyne 150 soli zawiezie nas jutro do mirador Cruz del Condor - czyli na punkt widokowy, z którego widać szybujące kondory. Dziękujemy uprzejmie, ale po 3 tygodniach w Peru, wiemy, że to jest mocno zawyżona cena, taka w sam raz dla gringos, którzy dopiero co wysiedli z samolotu. I rzeczywiście, gospodarze w hostelu pokazują nam gdzie łapać lokalny autobus za 5 soli od osoby, niestety, o 6 rano... Czyli z wymarzonego dnia relaksu z pobudką o późnej, europejskiej porze, niestety nici. No nic, może przynajmniej kondory będą tego warte.
    Läs mer

  • Tradicion Colca

    23 augusti 2018, Peru ⋅ 🌙 0 °C

    Nasz drugi ulubiony hostel - opcja trochę z wyższej półki niż Chaska w Pisac.
    Tradicion Colca, położony u wjazdu do Yanque, powitał nad otwartą drewnianą bramą, za którą widać było elegancko zaprojektowany ogród. To rzecz naprawdę rzadka w Peru. - o ile wnętrza dla turystów mają na ogół dopracowane, obejścia często po prostu straszą.
    Wygląda na to, że Tradicion Colca był kiedyś starym folwarkiem, którego budynki gospodarcze zostały zaadoptowane na potrzeby hostelu. Można się założyć, że pokoje są w dawnej stajni, a recepcja i restauracja w spichlerzu. Odstawiony na wysoki połysk, robi bardzo przywiteczne wrażenie.
    Obsługa jest bardzo miła, Peruwiańczycy zdublowani z gringos wolontariuszami. Dlatego bez problemu można dogadać się po angielsku zasięgnąć informacji (niestety, wolontariusze są na tyle krótko, że nie we wszystkim się dobrze orientują, a lokalni wolą nie zdradzać sekretów podróżowania).
    Restauracja jest rewelacyjna - niestety dość droga, ale naprawdę warta ceny. Posiłki przygotowywane są w otwartej kuchni, i można nie tylko oglądać jak są przygotowywane, ale też rozmawiać z kucharkami. A wieczorem rozpalany jest żywy ogień, więc kolacja ma także wymiar romantyczny.
    Gdyby ktoś nie miał pomysłu na spędzenie czasu (same Yanque jest wyjątkowo nieciekawe, nawet obowiązkowy Plaza de Armas), hostel oferuje wiele atrakcji (większość dodatkowo płatnych) - basen (w cenie), sauna, jazda konna, i.... Planetarium z obserwatorium, zupełnie zaskakująca atrakcja w takim miejscu.
    Wieczorna sesja astronomiczna składa się z trzech części - oglądania konstelacji "na żywo" opisywanych przez peruwiańskiego eksperta (z tłumaczeniem przez wolontariusza), filmu o budowie układu słonecznego w planetarium (po angielsku albo hiszpańsku, do wyboru), i z oglądania gwiazd przez teleskop, olbrzymią bestię zainstalowaną na dachu planetarium.
    Jeśli ktoś chce podarować sobie odrobinę luksusu, to spokojnie można wybrać się do Tradicion Colca. Jeśli potrzebujesz jeszcze wyższego standardu, to zostaje Colca lodge, które ma na stanie własne ciepłe źródła :) tam nas jednak nie zaniosło, strona internetowa była mniej przekonująca.
    Läs mer

  • Kondory w Colca Canyon

    24 augusti 2018, Peru ⋅ ☀️ 17 °C

    Pomimo wielokrotnych obietnic, że już nie będzie wstawania przed świtem, po raz kolejny musimy negocjować z M'n'Ms pobudkę o 5 rano. Niestety, kondory mają swoje prawa i swój rozkład lotów, a dojechać do nich trzeba. W Tradicion Colca też się do kondorów dostosowują, i zaczynają podawać śniadanie o 5.30. Już poprzedniego dnia sprawdziliśmy możliwości dotarcia do Mirador de Cruz des Condors, i wszyscy zapewniają, że najlepiej będzie złapać lokalny autobus kursowy o 6 am może 6.30. Zatrzymuje się czasami na placu głównym, ale dla pewności najlepiej łapać go koło cmentarza przy głównej drodze. No nic, jesteśmy w Peru, działamy jak Peruwiańczycy.
    Jesteśmy przy głównej drodze na wysokości cmentarza punkt 6, na wypadek gdyby autobus jechał punktualnie. Świt nad Andami jest (jak zwykle) piękny, droga i okolica puściusieńkie.
    Towarzystwa dotrzymuje nam peruwiański szczeniak - kundelek, który już wczoraj towarzyszył nam przy zakupach, a dziś od samego świtu czekał chyba na nas przy hostelu. W każdym razie zameldował się w pełnej gotowości jak tylko przekroczyliśmy bramę. Dobrze, że jest, ubarwia nam czekanie bawiąc się z M'n'Ms i posłusznie gryząc wszelkie patyki które uda się im znaleźć w okolicy.
    Koło 6.20 pojawia się lokalny mieszkaniec, i z zaciekawieniem patrzy co też szaleni gringos robią o tej porze przy drodze. Z dialogu Quechua- hiszpansko-angielsko- polskiego jasno wynika, że mówi: "Panocku, a co żesz wy tu robicie, kiej autobusów juz od zaprzeszłego roku najstarsi we wsi nie widzieli? Tylko transport turistico, z plaza de Armas, Panocku. A żesz te innastrańce durne, widzieliście wy..."
    I w istocie, po chwili wsiada do auta kolegi.
    Nie zrażeni czekamy dalej, w końcu są szanse ze nie zrozumieliśmy do końca, i np mówił że się zmienił rozkład i w soboty autobusy jeżdżą później. W rzeczy samej, z zza zakrętu wyłania się autobus jak malowany, machamy więc na 8 rąk, a kierowca odmachuje wesoło i bynajmniej nie zwalnia...najwyraźniej nie jest to autobus kursowy, tylko z jakąś wycieczką. Jest 6.45. Poddajemy się i idziemy negocjować transport turistico. Taksówek jest do wyboru na Plaza de Armas 4, ale jeden z kierowców wyskakuje zdecydowanie najszybciej, i zgadza się opuścić z ceny 20 soles. Machamy ręką, w końcu chodzi o kondory, i wsiadamy. 7.00 ruszamy. Jeszcze tylko rejestracja nas, numerów paszportów, i upewnienie się że będziemy kupować billeto turistico - cholera, mieliśmy nadzieję, że nie, strasznie drogo te kondory nas wyjdą...
    Tak jak Yanque nie robi jakoś wielkiego wrażenia, zaraz za wioską wjeżdżamy na dobre w kanion, który jest, prawdę mówiąc, oszałamiający. Tak jak koło Cuzco tu też Andy zlocą się i mienią, ale do tego potrzaskane są kanionami i szczelinami w nieprawdopodobnie malowniczy sposób, a uroku dodają kolorowe (białe, żółte i zielone) pola uprawne w dnie Kanionu i w poprzek doliny, poprzednie lane kamiennymi murkami. A na horyzoncie co i rusz pluje dymem wulkan Sabancaya. Prawdę mówiąc, widząc ile dymu produkuje, trudno wierzyć w decydujący wkład ludzkości w globalne ocieplenie. Sabancaya robi, i to w zasadzie bez przerwy, iście krecią robotę, za nic mając porozumienia w Tokio i w Paryżu.
    Kierowca uczynnie chce zatrzymywać się na wszystkich punktach widokowych (a widoki zaiste zapierają dech w piersiach w mgłach poranka), ale poganiamy go: do kondorów, do kondorów. Bestie wg wszelkich relacji latają pomiędzy 7 i 9, a za nic nie chcemy ich przegapić.
    Mijamy punkt poboru myta, niestety nie da się go uniknąć, ale jest tak pięknie, że jeśli tylko przyczyni się to do utrzymania kanionu, to warto zapłacić.
    I w końcu docieramy na mirador - jako jedni z pierwszych w tym dniu. Kondorów brak, nic nie lata, nic nie siedzi na skałach. Jesteśmy wcale nie lekko zaniepokojeni, że dzisiaj zastrajkowaly. Może za silny wiatr, może im za zimno, może nie mają nastroju...
    Platformy widokowe ciągną się wzdłuż Kanionu idziemy więc wzdłuż ścieżki, trochę, by się rozgrzać, trochę by sprawdzić, czy niżej też ich nie ma. Nie ma. Znajdujemy za to znak na mirador de cura- żartujemy więc, choć trochę przez łzy, że może choć kury zobaczymy.
    Przychodzą Peruwianczycy ze słodyczami, lamami i wyrobami ludowymi, jak zawsze gotowi nieba turystom przychylić, ale nawet lamy nie budzą wielkiego entuzjazmu tym razem.
    I nagle - jest!!! Jeden, zaraz po nim (niej?) drugi, trzeci, czwarty i piąty i szósty - a, nie, to cień😉. Cudowne, olbrzymie bestie, są, szybują zaraz obok nas i nieco dalej. Jak mówi Maya: takie duże że trudno uwierzyć że latają. Kiedy lądują, zupełnie wtapiają się w tło, dlatego pewnie zupełnie nie było ich widać. I zaraz do lotu podrywają się następne, te niestety nieco dalej od nas. Mamy też okazję oglądnąć scenkę rodzajową z życia kondorów. Pisklak-kondor ( że pisklak, widać po kolorze, bo wielkością nie ustępuje dorosłym) po chwili latania przysiadł sobie na skale żeby odpocząć - a może nerwy uspokoić. Siedzi, siedzi - całkiem długo, wcale mu nie spieszno do latania. A tu nagle, tata kondor (tata, sądząc po białym kołnierzu), jak go nie dojrzy, jak się nie wkurzy, jak go nie napadnie i nie zgoni. "A kysz a kysz, lataj szczeniaku- tfu, pisklaku, bo jak się nie nauczysz, to kuzyn Ziutek będzie się z ciebie śmiał! Co to za leniwe pisklę, ach ta dzisiejsza młodzież, ja w twoim wieku marzyłem żeby tak sobie poszybować nad kanionem a ty co??? Że niby poemat układasz??? Co to za fanaberie, lataj, no już!"
    No i młody kondor chcąc nie chcąc nie zakończył poematu i poszybował (ale może przycupnął zaraz za skałką i dokończył), a stary kondor rozsiadł się zadowolony na jego miejscu 😁.
    Po mniej więcej pół godziny kondorom nudzi się zabawa na prądach powietrznych, i odlatują albo roztapiają się w krajobrazie.
    Wracamy odnaleźć naszego kierowcę, i w drodze powrotnej sumiennie obfotografowujemy każdy punkt widokowy. Omawiamy tylko kupienia lokalnego alkoholu - pisco, tłumacząc się chorobą wysokościową.
    Przed nami cały długi dzień - dopiero 10, mimo, że za nami już tyle wzruszeń.
    Läs mer

  • Trek do Uyo Uyo i gorące źródła

    24 augusti 2018, Peru ⋅ ☀️ 13 °C

    Jako, że wyprawę do kondorów zakończyliśmy wcześnie, a krajobraz kanionu zbudował apetyt na dalszą eksplorację okolicy, po południu postanawiamy wybrać się na krótką wycieczkę do ruin Uyo Uyo, kończąc pławieniem się w gorących źródłach. Nasz hostel nawet oferuje taką wycieczkę z przewodnikiem, ale postanawiamy wybrać się sami testując mapy "maps me" załadowane z sieci.
    Ma być luźno i spokojnie, 3/4 drużyny wyrusza więc w sandałach na modłę peruwiańską.
    Mapy internetowe działają pięknie, pogoda sprzyja, drogę do ruin odnajdujemy więc bez problemu. Po drodze mijamy wesoła lamę biegnąca na swoją własną wycieczkę, a na horyzoncie (bliskim) oczywiście Andy i dymiący Sabancaya.
    Ruiny nie budzą większego zachwytu (kto wie, może jednak trzeba było wybrać się z przewodnikiem), dla poprawienia statystyki wycieczki zdobywamy więc pobliskie wzgórze (mimo protestów M'n'Ms w sandałach).
    Sandały akurat rzeczywiście okazują się pomyłką, ale nie ze względu na trudny teren, tylko na stopień zapiaszczenia drogi, w zasadzie idziemy po kostki w pyle. Za to w stopy wnikają się kolce kaktusów, agaw i innych klujących roślinek których w okół, i w pyle, nie brakuje.
    Słońce zachodzi, wschodzi za to imponujący księżyc niemal w pełni, który uczciwie obfotografowujemy.
    Wreszcie wyczekane źródła - na szczęście otwarte do 6.30.
    Trzeba podjąć ważną decyzję - w lewo czy w prawo, bo kompleksy basenów widać po obu stronach. Informacji o temperaturze wody oczywiście nie ma. Wybieramy te po prawej - są bliżej, więcej basenów i chyba cieszą się większą popularnością.
    Szatnie oczywiście umowne, ale co tam, nie będziemy wydziwiać, chodzi o to żeby jak najszybciej znaleźć się w ciepłym basenie, bo temperatura spada.
    A tu niespodzianka, do najciekawszych basenów trzeba dojść po wiszącym moście, który choć nie jest zrobiony z trawy, kiwa się i ucina zdecydowanie bardziej niż starożytny inkaski.
    Za to po drugiej stronie ciepłe baseny, i widok który wynagradza wiele - po nami rzeka Colca, nad nami kanion, z jednej strony wysoki i strzelisty most kamienny, godny Kotliny Kłodzkiej, a z drugiej dymiący wulkan. A nad wszystkim księżyc w pełni, brakuje tylko jelenia - albo chociaż lamy...
    Wieczór kończymy wyśmienitą kolacją w hostelu - po raz pierwszy w Peru jesteśmy naprawdę zachwyceni jedzeniem - i specjalnym pokazem w planetarium, też w hostelu. O planetarium jest szerzej w osobnym poście, tu napiszę tylko, że jesteśmy tak blisko równika, że rewelacyjnie widać planety, Wenus, Marsa, Jowisza i Saturna, które świecą wielokrotnie jaśniej niż gwiazdy. Poza tym niebo zupełnie inne - w końcu jesteśmy na półkuli południowej. Oczywiście łatwo znaleźć krzyż południa (który wcale nie wygląda jak krzyż) i skorpiona. Inne znaki zodiaku są widoczne przede wszystkim dla osób o dużej gwiezdnej wyobraźni, za to Orion lśni na niebie wszystkimi gwiazdami dużo jaśniej niż na północy!
    Na zakończenie mieliśmy jeszcze okazję pooglądać planety i księżyc przez olbrzymi, profesjonalny teleskop, i chociaż Jowisz niestety schował się za drzewem, pierścienie Saturna widać było przepięknie. Za to księżyc dosłownie oślepił nas blaskiem ( bez znaczenia że odbitym), i jesteśmy przekonani, że wszystkie kratery mamy już na zawsze wypalone na siatkówkach....
    Läs mer

  • Paracas - jak los Organos

    26 augusti 2018, Peru ⋅ ☁️ 15 °C

    A może raczej Mancora.
    Wsiadamy z autokaru, całkiem wyspani po 12 godzinnej drodze (rozbestwieni poprzednim doświadczeniem znowu wykupiliśmy sobie pierwsza klasę, z rozkładanymi do 160• fotelami), i - miła niespodzianka - pan wydający bagaże mówi płynnie po angielsku. Na wiele to nam nie jest potrzebne, ale zawsze miło.
    Paracas wita nas słońcem, i strukturą typowego kurortu. Szeroka aleja nad Pacyfikiem, a wzdłuż niej hotele, restauracje
    I - oczywiście - agencje turystyczne. Podążając za Google maps wchodzimy głębiej w Paracas i w architekturę rodem z Los Organos, (dla przypomnienia, rozpadające się baraki, glina, karton i blacha falista) ale nie robi to na nas już większego wrażenia.
    Starfish hotel, zamówiony przez niezawodne booking.com wygląda bardzo obiecująco, nowy i odstawiony (na miarę Los Organos) ale ...jest zamknięty. Życzliwa Pani informuje nas, że otwarty Starfish jest za rogiem na sąsiedniej ulicy, zarzucamy plecaki z powrotem na plecy i ruszamy dalej.
    Hotel położony w niemal faveli, od ulicy odcina gruba krata. Miła Pani otwiera ją dla nas, i wcale się nie dziwi, że choć check-in od 12.30, my się meldujemy 4 godziny wcześniej. Pozytywy czasu peruwiańskiego. Hostel jest bardzo podstawowy, ale super przyjazny i czysty, co w chwili obecnej wystarcza nam zupełnie.
    Do tego miła Pani zupełnie za darmo robi nam pranie (przezornie mamy przygotowany cały worek z najbardziej niezbędnymi rzeczami) - rozwiesić i zebrać trzeba samemu, no i bez prasowania, ale najważniejsze jest odzyskanie pełnego tygodniowego zestawu czystej bielizny.
    Zarzadzamy krótki odpoczynek - widać noc w autokarze mimo pierwszej klasy dała się we znaki, a może to ogólne zmęczenie materiału, nasza podróż już chwilę trwa... I po nim, wyruszamy na podbój Paracas i okolicznych terenów.
    Läs mer

  • Buggimi przez pustynię

    26 augusti 2018, Peru ⋅ ☁️ 16 °C

    Paracas oferuje dwie główne atrakcje: rezerwat na pustyni Atacama, i wycieczkę na wyspy Ballestas. W planie mamy obie, a do tego jeśli się uda też wyprawę na pustynię Kolorado w okolicy Ica, gdzie ponoć można pojeździć na snowboardzie po wydmach piaskowych.
    Zadanie pierwsze: zidentyfikować agencję z którą wybierzemy się zwiedzać. Jeśli chodzi o wyspy, zaraz po wyjściu z terminalu autobusu atakują nas miejscowi kapitanowie i właściciele agencji turystycznych, nie powinno być więc problemu.
    Nasze podstawowe źródła informacji - trip advisor i culture trip podają, że opcja pojeżdżenia buggimi po pustyni jest warta grzechu, sprawdzamy więc w pobliskich agencjach peruwiańskich, co mają w ofercie. Pierwsza miła niespodzianka - peruwiańskie oferty są 4 krotnie tańsze niż te z trip advisora - a do tego czujemy się jak świadomi turyści którzy płacą bezpośrednio lokalnym, a nie imperialistycznym pośrednikom.
    Pani w agencji, którą wybraliśmy spędziwszy nauczeni doświadczeniem z godzinę na wybieraniu, sprawdzaniu opcji i internetu, i dyskusjach, zapewnia, że pojedziemy jako dwa z 6 buggies. Brzmi super, zapisujemy się na 4 po poludniu.
    O rzeczonej godzinie okazuje się, że 6=9 buggies....+ 20 quadów. I że w zasadzie nie było znaczenia gdzie kupiliśmy bilety, bo i tak wszyscy jadą razem.
    Lekkim problemem są kaski - Pani twierdzi że są tylko jednej wielkości, standard pasujący na wszystkich. Problem polega na różnicy w standardzie - my do tych kasków możemy włożyć po dwie głowy każdy, a zdejmujemy je bez rozpinania pasków zupełnie. Po chwili gorącej dyskusji udaje się wyczarować dwa mniejsze kaski dla dzieci - my pojedziemy niestety w peruwiańskich garnkach.
    No i ruszamy przez piaski!
    Najpierw piaski Paracas.
    Potem piaski drogi szybkiego ruchu.
    I po 20 min docieramy do właściwych piasków pustyni.
    Jest rewelacyjnie.
    Nie przeszkadza 20 quadów - w zasadzie widzi się tylko wydmy i pojazd przez sobą. Pustynia zachwyca, barwami, wydmami, i ogólną pustką. Co poniektórzy kierowcy szaleją, co poniektórzy (nie z naszej drużyny) wloką się i opóźniają przejazd.
    Po chwili jeszcze większą frajda - z bitej drogi zjeżdzamy w piasek na wydmy! I pomykamy wśród rozbryzgów tegoż w górę i w dół.
    Po drodze przystanki na dwóch plażach, z widokiem na ocean, klify, fale przyboju i - znowu - jeszcze więcej wydm. Niby tylko piasek i woda - ale efekt autentycznie porażający.
    Jak zauważa Maya: wszyscy mówią, że pustynia jest ciepła i sucha, a nasza jest zimna (zwłaszcza po zachodzie słońca) i położona w środku morza.
    Na przystankach przesiadki pomiędzy buggimi - i tu przykra niespodzianka, nikt nie chce jechać z mamą :( Mimo tego, że mama wcale się nie wlecze, pomyka po wydmach całkiem - ale nie kręci kółek i nie jedzie slalomem... Na pociechę Maya mówi, że woli jechać z mamą, bo tata tak pędzi że musi oczy zamykać. Po czym ucieka do taty jak tylko nadarza się okazja😢
    Podsumowując, jeśli kiedykolwiek będziecie w Paracas, polecamy!
    Läs mer

  • Islas Ballestas

    27 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 16 °C

    Dziś ostatni dzień wędrówki 😢, po południu zbieramy się do Limy...
    Ale na otarcie łez, i na pożegnanie Pacyfiku, wybieramy się na wyspy Ballestas, 25 km w głąb Pacyfiku od Paracas.
    Zdecydowaliśmy się skorzystać z pośrednictwa lokalnej agencji, a nie uderzyć bezpośrednio do kapitana - wydaje się to nam bezpieczniejszą, a wcale nie dużo droższą opcją.
    Zbiórka o 10 (można było o 8, ale liczymy na słońce obiecane przez Google weather i bbc weather też, na 10 właśnie).
    Najpierw ok godzina czekania, na zebranie pełnej grupy - mimo tego, słońca nie ma, niebo całkowicie zachmurzone.
    Ładują nas do łodzi, każdy dostaje kamizelkę ratunkową - i ruszamy. Żeby udowodnić, że to prawdziwa speed boat, kapitan przyspiesza gwałtownie i wgniata nas w siedzenia, a potem robi kilka przechyłów rozbryzgując fale. M'n'Ms piszczą z uciechy, więc początek rewelacyjny.
    Najpierw kandelabr - wyskrobana prehistorycznie w skale figura przypominająca świecznik, na 100m wielka. Nikt nie wie po co. Nieprawdopodobne jest to, że przez tysiąclecia się nie zatarł - chyba, że jak most z trawy, co roku go odskrobują.
    Potem lekkie rozczarowanie - miały być delfiny, ale płyniemy prosto na wyspy - nie wiemy, czy ze względu na opóźnienie, czy na brak słońca, czy na wyburzenie lekkie wody, ale nie dane nam było oglądać baraszkujących butelkonosych. Na szczęście M'n'Ms nie zarejestrowały chyba że miały być delfiny, bo afera byłaby duża.
    Za to wyspy są takie, jak obiecywano - groźne, surowe, i pokryte ptakami (i guanem). Ponoć Ballestas są nazywane "Galapagos ubogich ludzi" - nie wiem, czy to ze względu na pokrycie guano i zapach amoniaku, czy też dlatego że warstwa guana jest znikoma - początkowo wynosiła 40 metrów (!!!!). Jednak tak cenny surowiec bardzo szybko wyeksploatowano bez reszty, i teraz warstwa jest cieniutka, mierzona w cm...
    Ptaków jest tam rzeczywiście całe mrowie, pokrywają wyspy nadając im czarny kolor - i pokrywają niebo co najmniej jak w filmie Hitchcocka, choć chyba jest ich więcej...
    Wśród milionów kormoranów można wypatrzeć pojedyncze pingwiny, nie do końca jest jasne dlaczego i co tam robią, strefa kilmatyczna nie do końca wlaściwa, ale może przyjechały na wakacje.
    I największa atrakcja - kilka kolonii uchatek, wylegujacych się na skałach, i zupełnie obojetnych na podplywajace o kilka metrów łodzie. Udało się nam nawet zobaczyć jak jedna upolowała rybę...ze skrzydłami.... A jednak kormorana, i pracowicie wynosiła zdobycz na brzeg, żeby podzielić się koleżankami a może tylko pochwalić.
    I juz ostatnie kółko, jeszcze tylko chwila na podziwianie kolejnej sprytnej uchatki, która przez przypadek, albo i nie, zaplatala się w sieci rybackie, i zrobiła sobie prawdziwą ucztę, dopóki jej nie przegonili.
    Słońce wyszło, jak tylko wróciliśmy do portu - widać Paracas też jest na nas obrażone, że wyjeżdżamy.
    O 4 lapiemy autobus do Limy, tym razem Peru bus, ponoć mniej niezawodna opcja niż nasz sprawdzony Cruz del Sur - ale to w końcu tylko 4 godziny drogi...
    Läs mer

  • Ostatni dzień w Limie

    28 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 15 °C

    Na zakończenie ponownie wita nas Lima. Mając w pamięci łazienkę w naszym pierwszym hostelu, wybieramy zupełnie inne miejsce. Inti Killa hostel jest zdecydowanie dużo bardziej przywiteczny niż Casa de Viajero. Suche pokoje, i brak grzyba pod prysznicem stanowią niewątpliwy atut. A do tego, mimo, że spóźniamy się na śniadanie, dostajemy pełen zestaw, zaczynając od bułeczek z masłem i dżemem, przez owoce (banany, papaje i mango), a na jajecznicy i kawie kończąc. Do tego sok pomarańczowy wyciśnięty ze świeżych owoców. Pełna rewelacja, zwłaszcza, że z sokiem w południowej Ameryce nigdy nie wiadomo jak się trafi. Mają system robienia soków ze wszystkich owoców, polegający nie na wyciskaniu, ale na przecieraniu owoców w mikserze, i mieszaniu z wodą. To po pierwsze jest problematyczne, bo nigdy nie ma pewności jakiej wody użyli, a po drugie, stanowi to dowód wprost, że z niektórych owoców, a jest ich dużo, włączając mango, papaje, banana i borówki, soków naprawdę nie powinno się robić. A już na pewno nie przecieranych.
    Mimo, że w hostelu pozwalają nam zostać do 13, postanawiamy zwinąć się wcześniej, i dać Limie ostatnią szansę przekonania nas do siebie. Ruszamy szukać przystanku metro-autobusu, i staje się jasne, że chodzenie z plecakiem, oprócz wady aktywowania wszystkich taksówkarzy do trąbienia i wołania "taxi, taxi" ma również zaletę odstraszania wszelkich ankieterów i ulicznych sprzedawców ubezpieczeń.
    Metro-autobusem docieramy bardzo wygodnie do samego centrum, i, niestety, nasze wstępne i kolejne wrażenie się potwierdza - Lima jest brzydka. Okropnie.
    Mimo tego, że (oczywiście) Plaza de Armas jest przyzwoity - i tak te w Arequipie i Cuzco robią większe wrażenie. Jedynym budynkiem, który naprawdę jest warty wspomnienia jest pałac gubernatora (czy też siedziba rządu), ale niestety, możemy go oglądnąć tylko z zewnatrz. Byłby przepiękny, gdyby go odnowili, ale i tak jest na co popatrzeć.
    Rzeki w porze suchej właściwie nie ma, być może np w styczniu dodaje miastu uroku, ale trochę trudno w to uwierzyć.
    Niestety, Limo, do stolicy dawnego inkaskiego imperium daleko Ci, daleko. Wojtek co prawda wielkodusznie stwierdził, że po miesiącu podróżowania Lima nie odrzuca aż tak bardzo jak na początku, ale wg mnie, fakt, że przy głównej ulicy handlowej w Limie Commercial Road w Portsmouth robi wrażenie głównej arterii w metropolii mówi sam za siebie. Ponoć (wg Sylwii, i wg Nicolasa, kelnera spotkanego w knajpie w Arequipie, rodem z Limy) są w Limie miejsca piękne i tajemnicze, tylko trzeba wiedzieć gdzie i w jakiej porze do nich się udać. Cóż, my jako niewtajemniczeni, poznaliśmy tylko brzydką fasadę.
    Najprawdopodobniej, następnym razem, będziemy robić wszystko, żeby nie opuszczać lotniska, i przesiadać się bezpośrednio na lot do bardziej urzekających miejsc.
    Läs mer

  • Podsumowanie wyprawy

    29 augusti 2018, Peru ⋅ ⛅ 17 °C

    Wyprawa, wyprawa... No i po wyprawie.
    Wróciliśmy dumni i opaleni, wymęczeni po długiej podróży i intensywnym wędrowaniu, ale na pewno szczęśliwi, zadowoleni i pełni zapału do podejmowania kolejnych wyzwań.

    Podsumowując: przemierzyliśmy w powietrzu 24378 km, po drogach 4833 km, po wodzie 58 km, i buggimi popustyni 28 km. A na włąsnych nogach 254 km, w tym potwierdzone gpsem 91 km po bezdrożach.

    Wdrapaliśmy się na 5000 m npm. Wędrowaliśmy inkaskim szlakiem, poznając historię inkaskiego imperium i piękno peruwiańskiej przyrody. Pływaliśmy w Pacyfiku, widzieliśmy Machu Picchu o wschodzie słońca, a Arequipę i Cuzco - o zachodzie. Objuczaliśmy lamy, okiełznywaliśmy Blanco, podziwialiśmy kondory, niedźwiedzie i wieloryby. Spaliśmy na kwaterach u peruwiańskich gospodarzy i w hostelach, poznając życie Peruwiańczyków może przygotowane trochę na pokaz, ale jednak od podszewki.

    I to wszystko pomimo braku map, braku lokalnej informacji turystycznej, i nieznajomości języka. W zestawie 2+2 (czy tez 4x 8 nóg), organizując wszystko (z wyjątkiem treku Lares - Patachanca - Machu Picchu) na zupełnie własną rękę. Także, jeśli tylko czytając nasze opowieści zastanawiasz się czy warto - z czystym sumieniem możemy powiedzieć: tak!
    Läs mer

    Resans slut
    29 augusti 2018