4x8 nóg szlakiem Hannibala

July - August 2022
A 15-day adventure by 4 x 8 nog & Wojtek Read more
  • 17footprints
  • 6countries
  • 15days
  • 124photos
  • 4videos
  • 2.9kkilometers
  • 1.0kkilometers
  • Day 9

    Przeprawa przez Alpy

    July 31, 2022 in Slovenia ⋅ ⛅ 26 °C

    Bez słoni, ale też wyczynowo. Przenosimy się przez naszą przełęcz do Włoch i dalej do Słowenii, w okolice Trygławskiego Parku Narodowego. Kemping zamówiliśmy rzutem na taśmę w czasie poprzedniej wyprawy na spływ - ani przez internet, ani stawiając się na kempingu w dzień biwakowania tego się nie da osiągnąć, wszystkie kempingi w okolicy mają wywieszkę "miejsc wolnych brak". Ale na ostatnim kempingu w serii, położonym cudnie nad samą Sočą, mieli jedno miejsce, nad samą rzeką, wolne od niedzieli. Nie trzeba było nam tego dwa razy powtarzać - bierzemy!
    I jak poprzednio przeprawa przez Alpy, dreszczyk już mniejszy, bo droga oswojona, ale widoki nadal obłędne. Nawet wanna stoi jak stała. Zresztą widać dokładnie dlaczego Alpy zasadniczo są niedostępne, i dlaczego podróżni od wieków poszukiwali przełęczy...kiedy wyrasta przed oczami niebotyczna niemal pionowa skalna ściana, że słoniami, czy bez, mija ochota na przeprawianie się na wprost. Za to dla wspinaczy jest to na pewno prawdziwy raj, i stąd osławiona wspinaczka w Dolomitach.
    My jednak spokojnie, kręta drogą, przez przełęcze, nad zjawiskowym jeziorem, przejeżdżając przez średniowieczna warownię docieramy na nasze miejsce nad rzeką. I trochę zażenowani rozbijamy nasz monstrualny namiot dostosowany do angielskiej pogody kempingowej wśród namiotów kontynentalnych, przyzwoitej wielkości. A co tam, przynajmniej będzie nam wygodnie, a z iście brytyjskim spokojem będziemy znosić zaskoczone i pewnie trochę zdegustowane, a trochę rozbawione, spojrzenia.
    Read more

  • Day 10

    Bovec

    August 1, 2022 in Slovenia ⋅ ⛅ 21 °C

    Po intensywnym tygodniu zakończonym wspinaczką, nawet nasz k-owiec godzi się na dzień laby i odpoczynku z książkami (oczywiście Mistborn). Zalegamy więc na kempingu, w szumie drzew i szumie rzeki (jak się okazuje nie Sočy, a Korytnicy. Też ładna). Kemping jest bardzo pozytywny, i bardzo międzynarodowy. Na naszym niewielkim polu namiotowym stoją namioty Francuzów, Włochów, Austriaków, i Węgrów, a chmara dzieciaków w wieku od roku do na oko 7-8 lat bryka wspólnie beztrosko, nie zwracając uwagi na trudności komunikacyjne.
    W centrum kempingu beczka na ognisko, i stojaki z miskami z wodą - tam całkiem naturalnie toczy się życie, i nawiązują, oczywiście międzynarodowe, znajomości.
    Pełna sielanka, żywy dowód na prawdziwość idei Auroville - oczywiście ułatwionej duchem wakacyjnym i chwilowym oderwaniem od rzeczywistości.
    Nasza sielankę zakłóca tylko rzeczona szara rzeczywistość właśnie...musimy wybrać się do Boveca po zaprowiantowanie...
    Ale nawet taki przerywnik jest w zgodzie z duchem wyprawy i bardzo pozytywny. Bovec to lokalna stolica górska, położona w centrum płaskiego jak stół dna rozległej niecki, otoczona niebotycznymi szczytami Alp. Niebotycznymi dosłownie.
    Bez wątpienia jest to stolica aktywnego wypoczynku: w każdej bramie biuro czy agencja zapraszająca na kajaki - rowery - spływy - wycieczki górskie - wspinaczkę - kanioning.
    W co drugim ogródku wbity w ramach krasnala kajak, niejednokrotnie upersonifikowany nasprejowanym wyszczerzonym uśmiechem. A na jednym z płotów otaczających zadbany ogródek z malwami, pomidorami, żwirkiem i rowerkami dziecięcymi zatknięta czaszka kozła, z pomaranczowo fluorescencyjnymi rogami. Hmmm.
    100% populacji Boveca to turyści w strojach ewidentnie trekkingowych, albo instruktorzy, kolorowi w szarawarach i klapkach, albo sprzedawcy - lodów, bułek, arbuzów, i nawet, koniec końców, taśmy z krokodylkiem, bez której nasz k-owiec czuł się bezbronny i niekompletny.
    Słowem, idealne miejsce na wakacje, o czym dobitnie świadczą tłumy turystów aktywnych, plus zagłębie kempingów na których o miejsce walczą namioty ze sprzętem turystycznym, a na wszystkich sznurkach suszą się pianki neoprenowe. I oczywiście wszechobecne obowiązkowe kajaki.
    Od jutra zaczynamy kolejny intensywny etap, ale dziś luz do samego wieczora - przerywany tylko na ratowanie namiotu i dobytku przed gwałtownym załamaniem pogody, które przyniosło tropikalny wręcz deszcz i burzę z piorunami.
    Read more

  • Day 11

    Rowerowy off-road

    August 2, 2022 in Slovenia ⋅ ⛅ 23 °C

    Atrakcji do wyboru jest do zwariowana. Na wodzie, lądzie, skałach. W rzekach i jeziorach. Kajaki- pontony- rowery- paddle boards- kanioning i rafting. A do tego na sto procent można spróbować paralotni, a być może i pilotażu, sądząc z kolorowego tłumu spadochronów w powietrzu.
    Zdeterminowani zobaczyć jak najwięcej decydujemy się spędzić dzień na rowerach elektrycznych, przemierzając bez trudu (dzięki wspomaganiu elektrycznemu) drogi i bezdroża. Zwłaszcza bezdroża. Zniesmaczony uprawianym przez wielu kolarstwem drogowym nasz ka-owiec z naciskiem tłumaczy w wypożyczalni, że chodzi nam o trasy off-road. Koniecznie i zdecydowanie off-road, w zgodzie z naturą, podziwiając jej piękno na wyciągnięcie ręki i zdobywając szlaki które niewielu przed nami przemierzyło. Dostajemy więc wytyczne z bardzo poglądowa mapą gdzie droga off-road prowadzi pięknie wzdłuż rzeki Sočy w dół jej biegu. Pani w wypożyczalni co prawda ostrzega, że jest jeden odcinek trochę wyboisty, ale co tam, mówi, najwyżej przez ten kawałek przeprowadzicie rowery. Nic to dla nas - ruszamy. Po opanowaniu ciężkich bestii (ważą chyba że 30 kilo sztuka), i dodatkowych trybów wspomagających - eko, tour, sport i turbo, zaopatrzeni w kaski, zamki, pompki, i ładowarki do rowerów (sic!). Ruszamy na podbój - off-road. Jest pięknie. Ptaki śpiewają, świerszcze grają, rzeką szumi i leniwie przetacza się po kamieniach. Słońce świeci, praży, grzeje i oślepia, choć zapowiadano, że dziś ma być najchłodniejszy dzień z całego tygodnia. A my mkniemy, w trybie eko, tour, sport i miejscami nawet turbo. Przez całe 5-7 km. I wtedy, zgodnie z poglądową mapą, droga zaczyna oddalać się od rzeki i powoli wspinać na zbocze. Nic to nam! Przecież byliśmy uprzedzeni. Załączamy sport i turbo i pracowicie wspinamy się po kamienistej drodze. Przez jakiś kilometr, kiedy to nasz trudny odcinek powinien się już kończyć. I wtedy właśnie następuje chwila off-roadowej prawdy. To wstęp tylko był, to przygrywka, cytując mistrza. Przez jakieś następne 5 km łzy, krew i pot. Panowie dzielnie walczą i często wygrywają z podjazdami, panie, niestety, z rowerzystek przemieniają się w przepychacze ciężkich bestii pod górę, po kamieniach, i usuwającym się spod nóg żwirku. Zegarki nagrywają zaledwie 250 m przewyższenia, ale w naszym odczuciu jest to co najmniej 2.5 km. A może nawet 25. A dla urozmaicenia od czasu do czasu trzeba je sprowadzać po kamieniach i korzeniach w dół. Najwyraźniej nasze i tutejsze pojęcie rowerowego off road są nieco rozbieżne, i zostaliśmy wysłani na szlak całkowicie górski, dla nie do końca amatorów ...
    Jesteśmy na nim w zasadzie sami, z wyjątkiem jednej drużyny harpagonów, która te właśnie bezdroża przemierza na zwykłych rowerach górskich (przynajmniej łatwiej jest im je wpychać pod górę, bo lżejsze)...Wszyscy pozostali pomykają radośnie po asfalcie w dolinie.
    Gdzie i my dołączamy po pokonaniu naszej off-roadowej ścieżki i pokrzepieniu się coca-colą przy znanym nam z raftingu moście na Sočy. I tu dopiero widać moc naszych elektrycznych rumaków. Co tam podjazdy, nawet te najdłuższe. W trybie turbo, sport, tour a nawet czasem eko przemierzamy je z wizgiem i łopotem, wiuuuu. Jest moc, i jest zrozumienie, gdzie tak naprawdę takich rowerów należy używać :-).
    A po tryumfalnym zdaniu sprzętu w nagrodę za dzielność idziemy na lody w Bovecu. Smaków jest ze 20, z czego 6 to bezmleczne sorbety. Po raz pierwszy od zawsze chyba uczulona na mleko część drużyny może przebierać i wybierać w smakach lodów, komponując własne zestawy. Borówkowy z cytrynowym wygrywa, a sorbet jest lekki jak chmurka i do tego cudownie kwaskowaty. Zdecydowanie niebo w gębie. Do tego uprzejmy pan lodziarz nieproszony troskliwie myje łyżkę pomiędzy nakładaniem lodów mlecznych i sorbetów, zdobywając nie tylko nasze podniebienia ale i serca.
    Read more

  • Day 12

    Szlakiem Alpe Adria - odcinek Soča

    August 3, 2022 in Slovenia ⋅ ⛅ 24 °C

    Choć to szlak od Alp do Adriatyku, Hannibal chyba tedy nie maszerował. I prawdopodobnie żałował, bo droga nie tylko prowadzi wygodnie tam, gdzie chciał dotrzeć, ale w dodatku jest niezwykle malownicza. Nie słychać też nic o wrogich plemionach strzegących przeprawy, wręcz przeciwnie, tutejsza ludność jest bardzo przyjaźnie nastawiona. Dlatego postanawiamy ten błąd naprawić, i przewędrować trasę od źródeł Sočy wzdłuż wąwozu aż do ....Boveca. Adriatyk będzie musiał poczekać na kolejne wakacje
    Pierwszy etap pokonujemy lokalnym autobusem, który bardzo przyjemnie nas zaskakuje klimatyzacją i jedynie 15 minutowym opóźnieniem. Wysiadamy nieco poniżej źródeł i odnajdujemy górny bieg Sočy, dyskutując czy bardziej się nadaje do wędrówki, czy też do jazdy na rowerze. Zgodnie z tradycją, choć początkowo droga jest szeroka i pokryta wygodnym żwirem (rower!!) po kilkuset metrach już wiadomo, że trasa jest zdecydowanie nie dostosowana do dwóch kółek i 4x8 to właściwa kombinacja napędowa.
    Dolina Sočy nie rozczarowuje. Na horyzoncie z każdej strony Alpy, po bokach rzeki lasz głównie iglasty i pachnący żywicą, przez który prowadzi trakt, a co jakiś czas wyżłobione skały wąwozu, i skalne baseny zachęcające do kąpieli w lodowatej, krystalicznie przejrzystej wodzie, do których wpadają mini (albo nie mini) wodospady. Hannibal zdecydowanie nie wiedział, co stracił. Choć z drugiej strony, sądząc po tym jak dlugi czas spędzamy w rzeczonych basenach, być może przeprowadzenie testu armii spotkałoby się z obiektywnymi logistycznymi trudnościami. Które następnie trzeba by było zrzucić na mityczne nimfy rzeczne, omotujące podróżnych, i odbierające im wolę dalszej wędrówki.
    W dalszym biegu rzeka zaskakuje nas i znika. Zamiast szarozielonej przejrzystej wody, pryskajacej, szumiącej i zachęcającej do pływania zostały same białe, rozgrzane przez słońce kamienie. Widok bardzo przygnębiający, i niepokojący też bardzo. Na szczęście to tylko miejscowa anomalia, rzeka najwyraźniej schowała się od upału pod kamieniami, bo kilkaset metrów poniżej pojawia się ponownie, pluskać i szumiąc. Ponad 30,000 kroków, 17 km, i 7h wycieczki. Na zakończenie zdecydowanie należą się nam lody, rzecz jasna w Bovecu.
    Read more

  • Day 13

    Raz na wodzie raz pod wodą

    August 4, 2022 in Slovenia ⋅ ☀️ 26 °C

    A na zakończenie aktywnegi tygodnia w Bovecu - wycieczka w kanionie. My i jeszcze jedna rodzina 2+2, w podobnym wieku, z Niemiec. Kanion rzecz jasna na rzece Sočy, więc po raz kolejny przemierzamy tę samą drogę, po raz kolejny pokazują nam panoramę i wodospad Boka. Nie szkodzi, są piękne (panorama i Boka). Najpierw 30 min temu pod górę w nieziemskimi upale, z pianką, kaskiem i uprzężą na plecach. Potoki potu na dobry początek. Potem zejście do kanionu, i, o radości, można zanurzyć się w zimnej wodzie i odzyskać właściwą temperaturę ciała. Potem jeszcze tylko wbicie się na mokro w pianki neoprenowe (to sport sam w sobie) i jesteśmy gotowi do wędrówki. Poziom rzeki niestety niski ( ponoć prawdziwego deszczu w dolinie nie było od marca. Hmmm, to jak nazwać deszcz i burzę których doświadczyliśmy w poniedziałek???) ale i tak mnóstwo zabawy ze zjezdzaniem po skałach do wody, kąpielą w (tymczasowo) płytkich skalnych basenach i dla chętnych skoki ze skał do wody. Na zakończenie niespodzianka - zjazd bez zabezpieczenia z 6m do skalnej jaskini wypełnionej wodą. A potem jeszcze zjazd na linie w wodospadzie, z 12 metrów, zakończony swobodnym lotem do wody.
    Jest pięknie choć co po niektórzy w za dużych piankach cierpią z zimna mimo upału. A dodatkowym zgrzytem jest ewidentna niechęć naszego przewodnika do Niemców, która daje odczuć co chwilę, naskakując na drugą część ekipy. Duże szczęście, i dla przewodnika, i w sumie dla nas też, że nasi Niemcy są wyjątkowo dobrze wychowani i jawne wycieczki personalne i upomnienia zbywają w zasadzie wzruszeniem ramion. Ale spory niesmak pozostaje, i rzuca się cieniem na całość wyprawy.
    Robimy co w naszej mocy, żeby zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, ale szczerze mówiąc, jesteśmy też mocno zniesmaczeni. Nie pomaga fakt, że nas wybiera jako swoich ziomków, racząc nas opowieściami o swoich spotkaniach z Adamem Małyszem i innymi skoczkami. Dla potomności - agencja nazywa się Mistic Tours, a przewodnik, którego lepiej się wystrzegać - Ali.
    Read more

  • Day 14

    Do zobaczenia Słowenio

    August 5, 2022 in Slovenia ⋅ ⛅ 31 °C

    Bez względu na to jak nierealne i nieuzasadnione wydaje się nam to, przed nami jedynie podroż powrotna. Staramy się wykorzystać ostatnie chwile jak najlepiej, i jeszcze na pożegnanie dotknąć szczytów Alp i wykąpać się w błękitnym jeziorze.

    Obozowisko likwidujemy sprawnie, to już nie te czasy kiedy oprócz składania namiotu, sprzętu i stu tysięcy rozgrzebanych koniecznie do życia potrzebnych drobiazgów trzeba było ogarniać zajęcie dwójki milusińskich, żeby się nie nudziły i nie wchodziły w szkodę. Teraz milusińscy pakują, składają, odnoszą do samochodu i tylko trochę narzekają na niesprawiedliwość losu. A towarzystwa dotrzymują nam sikorki, ciekawsko zaglądając we wszystkie zakamarki.
    Pełen luksus.

    Na pożegnanie Boveca oczywiście lody, potem szybkie zaprowiantowanie - i… ruszamy. W SatNav wpisujemy „omijaj autostrady” i zaczynamy wspinaczkę na przełęcz Vršič. Po naszej prawej rzeka Soča, z Veliką koritą i Małą koritą, czyli dwoma bardzo malowniczymi wąwozami. Jeden zwiedziliśmy wędrując wzdłuż Sočy, drugi zostanie na raz następny. A droga wije się i wspina ostro, zawstydzając włoskie, a na pewno austriackie serpentyny. Wydaje się, ze już naprawdę nie można od aut więcej wymagać, a tu znak, że teraz dopiero trzeba uważać bo przed nami 14, 15, 16 stopni nachylenia w górę. I oczywiście zakręty agrafki, tez na takim wzniesieniu. Stres wynagradzają widoki, na zachód Tryglaw, na wschód Mangart i Jałowiec. Wreszcie przełęcz Vršič, gdzie tabuny aut szukają miejsca do zaparkowania, tabuny owiec zacisza w cieniu aut, tłumy turystów dobrego ujęcia na Trygłav, Mangart i Jałowiec, a nieliczni wędrowcy rozpoczynają wspinaczkę na wschód lub zachód, ale zawsze ku szczytom. My niestety nie w tej ostatniej grupie tym razem, wiec tylko kilka zdjęć, krótki spacer i z górki na pazurki do Bledu. Mijając po drodze przystanki autobusowe, wskazujące na to, ze lokalnym serpentyny nie straszne.

    W Bledzie ponownie problem z parkowaniem, ale parking przy biurowcu z dala od jeziora zachęca podniesionym szlabanem i pustymi miejscami. Widać, szczęście nam sprzyja :-).

    Nad jeziorem tłum, a nie zmienia to faktu, ze kolor wody jest obłędnie błękitny, brzegi jeziora otacza panorama gór, na wyspie znad urwiska dumnie prezentuje się zamek, a do zejścia do wody wystarcza malutki kawałek nie zajętego trawnika. Pluskamy się beztrosko w promieniach słońca i obłędnym błękicie wód (bo fal brak). Pełen odpoczynek dla mięśni i umysłu, i naładowanie akumulatorów przed drogą do Stuttgartu, gdzie mamy zamówiony nocleg.

    Bańka błogiej beztroski pryska na parkingu - który okazuje się był pułapka na niezorientowanych turystów. Opłata za postój bez biletu (którego nie mamy, bo wjechaliśmy przez podniesiony szlaban) kosztuje nas €50, i warzy humory, co jest stratą zdecydowanie większą. A na dokładkę korek przy wyjeździe z Bledu opóźnia nasz rozkład o dobrą godzinę, a z czarnych chmur zaczyna padać ulewny deszcz.

    Słowem - koniec wakacji ….

    A jeszcze w ramach pod scriptum - kontynuując naszą podróż ze Słowenii do Austrii przejeżdżamy tez poza autostradami, przez Podkoren i Korensko Sedlo. Całkiem chwalimy sobie drogę, wije się malowniczo wśród szczytów, czysta przyjemność, nawet w deszczu. A za granicą znak: uwaga, 18 stopni w dół. Po prostej. Najwyraźniej, Austriacy zdecydowali, ze na taka małą górkę serpentyn nie potrzeba, bijąc kozackość Włochów i Słoweńców na łeb.
    Read more

  • Day 210

    Na nartach przez seraki

    February 17, 2023 in France

    Miały być heliski - w zasadzie dla jednego pingwina. Tak po prawdzie cały wyjazd został podporządkowany tymże. A tu, niestety, globalne ocieplenie i brak świeżego śniegu. I chociaż w październiku Kevin - przewodnik pierwszy - potwierdzał, że jak najbardziej, i w grudniu potwierdzał też, że jak najbardziej, i nawet już umawialiśmy się na kontakt bliżej przyjazdu - to we wtorek po przyjeździe telefon od Philippe - przewodnika drugiego, że niestety, very sorry, ale nic z tego, ne marche pas, nie ma śniegu. I może ewentualnie 11 marca, czy nas wpisać na listę gdyby jednej jeszcze w tym roku spadł śnieg. No niestety, do 11 marca nie zostaniemy, choćbyśmy chcieli. A w Megeve, to prawdę mówiąc, nie bardzo chcemy. Mało tras, krótkie, nie połączone w długie przejazdy, wąskie, pełno ludzi i, no właśnie, jak już wspomniałam, mało śniegu. Wiec na trasach głównie lód i kamienie. I dużo dużo ludzi. Jak za starych, studenckich czasów, dla nas, powiedzmy, wspomnień czar, ale dla M’nM to jednak spory szok. Więc nie zostaniemy do 11 marca, a i teraz chętnie byśmy się gdzieś ruszyli, żeby zażyć prawdziwie alpejskiej zimy.
    Natomiast z Megeve widać wyraźnie Mt Blanc - i pojawia się propozycja, ze może by zamiast helikopterów zwiedzić Valee Blanche, 3800 mnpm, tuż pod rzeczonym Mt Blanc. Valee Blanche to jedna z najsłynniejszych dolin lodowcowych, po której można przejechać wyłącznie poza trasą, najlepiej z przewodnikiem, żeby nie wpakować się w szczeliny tudzież inne kłopoty. Do tego na wszyskich zdjęciach wabi nieskalaną bielą śniegu, na dnie doliny, na zboczach otaczających dolinę i na szczytach również. Philippe, przewodnik drugi, pomysł zamiany helikopterów na Valee Blanche wita z radością. I od razu umawiamy się na najbliższy termin, czyli czwartek. W środę wieczorem telefon - w czwartek strajkują kolejarze, do Valee Blanche zapewne dojedziemy, ale nie wrócimy… fatum jakieś chyba. Podejście trzecie - piątek.
    Pobudka o 7, ku niezmiernej rozpaczy Mieszka i ogromnej radości Mai. Śniadanie, kanapki, po pięć warstw koszul, bluz, polarów i kurtek, kremy z filtrem, okulary, gogle, rękawiczki spodnie, rękawiczki wierzchnie, ocieplacze do rękawiczek i butów. W końcu - Mt Blanc, najwyższy szczyt Europy zachodniej, luty, lodowiec, trzeba się przygotować. I wybieramy się pootulani jak bałwanki (albo polarnicy, to wersja dla potomności).
    W Chamonix spotykamy Philippe, w lekkich spodniach i kurtce, przynajmniej ubrał rękawiczki…Za to czapkę ma letnią, z daszkiem. W końcu globalne ocieplenie… Ha, czas pokaże kto się lepiej przygotował. Tak czy inaczej, Philippe odchodzi do sprawy poważnie: zaopatruje nas w nadajniki ( żeby było nas jak namierzyć pod ewentualną lawiną), w uprzęże (żeby było nas za co wyciągać z ewentualnej szczeliny), w raki, (żeby sobie nóg nie połamać na pierwszej grani) i w plecaki, do noszenia nart oraz warstw które z siebie niechybnie będziemy ściągać. Oczy robią się nam coraz większe, ale trzymamy fason twardych wyjadaczy lodowcowo - polarnych.
    Na samą Mt Blanc nie docieramy, choć widać ją na wyciągnięcie ręki (albo 7h wspinaczki). Do Valee Blanche wchodzi się przez Aiguille du Midi, gdzie wwożą nas ekspresowo gondolki dwie. I dopiero tam zaczyna się prawdziwa przygoda. Przez system system tuneli pod Aiguille du Midi wychodzimy na zapowiedzianą grań, prawdziwie stromą i pokrytą zamarzniętym śniegiem. I tu szybki kurs poruszania się w rakach, kto nie załapie, ten niestety ląduje w śniegu. Zejście po grani rozgrzewa nas skutecznie, a że zgodnie z zapowiedzią Philippe, dolina jest osłonięta od wiatru, cześć naszych polarów i bluz ląduje w plecakach :-).
    A potem jest już tylko z górki. I jak w opisach - tylko śniegu mniej niż zwykle w lutym, dlatego jazda na nartach jest wyjątkowo, jak na Valee Blanche i off-pist, łatwa. Nie ma puchu, niestety, śnieg ubity na beton, jednak przydają się nowo nabyte umiejętności jazdy po wyślizganych trasach. Za to wszystkie szczeliny widać jak na dłoni, i słońce do tego obłędnie je podświetla na niebiesko. Podobnie jak seraki, które piętrzą się falami przez całą dolinę. Jako ocenieni przez Philippe na wystarczająco kompetentnych, jeździmy po całej dolinie, pod skałami, po zboczach, zaglądając do szczelin (ostrożnie) i slalomem wśród seraków. Słowem, jest nieziemsko - jak widać na załączonych obrazkach.
    W lunchu u stop doliny towarzysza nam stada ptaków, które najwyraźniej stworzyły sobie nisze ekologiczna opartą na turystach i ich kanapkach. I jeszcze odrobina satysfakcji, bo kiedy my spokojnie sobie odpoczywamy, Philippe podskakuje i truchta, żeby jednak troszkę się ogrzać. Czyli prawda jak zwykle znajduje się po środku :-). A na koniec - boulder cross, czyli slalom wśród kamieni naniesionych przez lodowiec ( który przesuwa się w zawrotnym tempie metr na dzień!!).
    I wreszcie najtrudniejsza cześć wyprawy, czyli wspięcie się po setkach schodów do gondoli powrotnej. Do Chamonix nie da się dojechać, bo globalne ocieplenie i sucha zima, wiec wyprawa jest krótsza o jakieś 10 km. I ostatni etap trzeba pokonać tradycyjnym alpejskim pociągiem, całkiem jak z początków XX w, kiedy w ramach zażywania wypoczynku w kurorcie wypadało wybrać się spojrzeć na lodowiec, w krynolinach, kapeluszach i w trzewiczkach zapinanych na miliony guziczków.
    My bez krynolin, ale objuczeni nartami jak sherpowie i w butach narciarskich zamiast trzewiczków pokonujemy wg jednych 24 piętra, wg innych -90, (obiektywnie: 555 schodów) i mijamy tabliczki z oznaczeniami dokąd sięgał lodowiec w którym roku. Dość powiedzieć, ze przez ostatnie 30 lat stopiło się 100 metrów grubości lodowca. Globalne ocieplenie widziane na własne oczy jest, niestety, przerażajace.
    Read more