Peru Polaki 4x8

августа 2018
29-дневное приключение от 4 x 8 nog & Wojtek Читать далее
  • 45следов
  • 3стран
  • 29дней
  • 182фотографий
  • 0видео
  • 16,2ккилометров
  • 12,7ккилометров
  • День 11

    Hospedije Chaska

    11 августа 2018 г., Перу ⋅ ⛅ 13 °C

    Chaska w Quechua znaczy gwiazda. Miejsce magiczne, poza czasem.
    Hostel dla backpackerów (wędrowców z plecakami), z kuchnią, dużymi pokojami z łazienką, a przede wszystkim pięknym ogrodem, otoczonym górami, a mimo tego zalanym słońcem.
    Na środku wiata, z kolorowymi poduszkami do siedzenia, gitarą i fletnią Pana. Wokół kwiaty, przede wszystkim święty kwiat Inków, cantuta czy raczej qantu (w Quechua), ale wiele innych też. A z boku....siłownia :) gdyby ktoś potrzebował rozładować stres (jaki stres??) przy użyciu hantli.
    Wszyscy mieszkańcy maksymalnie wyluzowani, nikt się nigdzie nie spieszy. Jedni przygotowują jedzenie, z jarzyn zakupionych na pobliskim targu, inni czytają rozłozeni w ogrodzie albo pod wiatą, a jeszcze inni ćwiczą jogę. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu.
    Na kuchence turystycznej wiecznie ktoś gotuje wodę w staroświeckim, ciężkim czajniku, żeby zaparzyć kawę, herbatę, albo mate.
    Do głównego placu jest może 500m, przez wąskie, malownicze uliczki Pisac, z okien widać rzekę Urubamba.
    Na wieczorne i nocne chłody gospodarze przynoszą dodatkowe koce, i nieocenione termofory z gorącą wodą, które trzymają ciepło przez całą noc.
    Chce się tam wracać, zupełnie nie chce się wyjeżdżać....
    Читать далее

  • День 11

    Andy- piaskowe góry

    11 августа 2018 г., Перу ⋅ ⛅ 11 °C

    Pierwsze wrażenie z Andów - zresztą identyczne jak w Kolumbii - to nie góry, to pagórki 😁. Wrażenie które w końcu rozwieje się jak jaki sen złoty, ale na razie trzymajmy się go. Jako, że wznosi się cały teren, a płaskowyż goni płaskowyż, patrząc z dowolnego miasta wydaje się że wejście na dowolny wierzchołek to godzinny (max dwugodzinny) spacer. Dodatkowo gorący klimat powoduje, że ośnieżone są wyłącznie niektóre wierzchołki, a Andy maja albo kolor piaskowo-złoty (klimat gorący i suchy), albo zielony (klimat gorący i wilgotny). Ogólnie nie sprawiają bynajmniej wrażenia niedostępnych - żadnych turni, urwisk, grani czy przepaści nie widać. Zapraszają do wędrówki - i do osiedlania się. Nic więc dziwnego, że to właśnie w Andach położone są prawdziwie wielkie miasta, a Indianie Quechua zamieszkują wioski powyżej 4000 metrów, uprawiając zboża, wypasając lamy i alpaki i... grając w piłkę nożną. Niby od zawsze się o tym wie, ale jednak dopiero widząc na własne oczy dostrzegamy a) że to zupełnie możliwe i b) że to jednak paradoksalne. Paradoksalne, bo turysta dostaje na tej wysokości zadyszki po 10 krokach, a Quechua biegają w górę i w dół nic sobie z wysokości nie robiąc.
    Zdecydowanym utrudnieniem wędrówki po Adach jest natomiast brak map. Ani 1:75000, ani 1:50000 ani w żadnym wypadku 1:25000... Można zdobyć przybliżone rysunki okolic atrakcji turystycznych, ale te niestety ani nie trzymają się skali, ani nie odnoszą się do szerszej perspektywy, ani, jak się na własnej skórze przekonaliśmy, nie są specjalnie wierne rzeczywistości. Cóż, lokalni mieszkańcy wiedzą gdzie chodzić a turyści....niech wynajmą lokalnego przewodnika i zapłacą....co się będą szwendać nieregulaminowo....
    Читать далее

  • День 11

    Kinsa Cocha - 4200 npm

    11 августа 2018 г., Перу ⋅ ⛅ 15 °C

    Pierwsze wyjście w prawdziwe góry, z lekkim przerażeniem i pokorą, jako że pierwszy raz w życiu tak wysoko. I to bez haków raków i czekana ( jak pisałam wcześniej, zupełnie zbędne w Andach na tej wysokości). Troszkę oszukane, bo na 4000 wyjechaliśmy autem, ale czego się nie robi dla aklimatyzacji 😁. Na piechotę pewnie nadal byśmy się wdrapywali, a kiedy czas na zejście??
    Jako, że informacja turystyczna nie istnieje, podobnie jak mapy, musimy polegać na Google maps i relacjach innych, którzy odwazyli się wypuścić na szlak wcześniej, a do tego byli na tyle mili, że to opisali w internetach. Wojtek wyszukuje na jednym z blogów informację o Kinsa Cocha - trzech jeziorach położonych w pobliżu Pisac, z informacją, że można tam dojechać z lokalnym prywatnym transportem. (Dla porządku referencyjnego, tu link do oryginalnego materiału:https://slightnorth.com/kinsa-cocha-pisacs-thre…). Rzeczywiście, jeden z nagabujących nas nieustannie ("Cuzco, Cuzco??") taksówkarzy przyznaje, że wie jak tam dojechać, więc uzgadniamy, że odbierze nas o 9 rano dnia następnego.
    Podjeżdża jak obiecał, auto działajace, choć mocno zdezelowane, z rozbitą szybą, i bez żadnych fajerwerków typu np klimatyzacja, czy pasy bezpieczeństwa. Za to kierowcy towarzyszy trzyletni synek, który jak się okazuje będzie z nami jechać. Gdzie usiądzie? Ano mały jest, zmieści się pomiędzy kierowca i pasażerem na podłokietniku czy też schowku.
    Tyle jeśli chodzi o bezpieczeństwo czy przepisy.
    Po pokonaniu strefy wjazdu do ruin (jedyna droga prowadzi tamtędy) i przekonaniu strażników że jedziemy do jezior a nie do ruin (za ruiny się płaci, a w planie mamy zwiedzanie ich za kilka dni), kierowca pewnie rusza przed siebie - zna te okolice ponoć jak własną kieszeń. Kończy się asfalt, droga robi się coraz węższa, a urwiska (a jednak są jakieś, dokładnie koło nas), coraz bardziej strome. A mina Wojtka coraz bardziej niewyraźna, bo google map pokazuje że mamy jechać dokładnie w przeciwna stronę. Na szczęście udaje się na migi dogadać z kierowcą, i uzasadniają że droga jest dobra tylko do innych jezior. Upieramy się przy naszych, więc kierowca zawraca, i podążamy tym razem za Google. Asfalt znowu się kończy, droga wąska i urwiska strome, ale docieramy nad pierwsze jezioro, 4000 npm. Kierowca na odjezdnym sprzedaje nam z dobrego serca esencję munia przeciw chorobie wysokościowej (trzeba ją rozejrzeć między dłońmi i inhalować) i obiecuje wrócić za 5h. Mamy jakieś 4km do przejścia + piknik, więc czasu na pewno dość.
    Jeziora i Andy piękne, droga prosta, ale na niektórych z nas wysokość działa. Zaczynamy rozumieć, dlaczego ostatnie 15m do szczytu w Himalajach zajmuje kilka godzin i wymaga kosmicznej siły woli. My po 2h zdobywamy pierwsza niziutką przełęcz, 4200m npm, oddaloną o jakieś 1.5 km, i jest już jasne, że wszystkich trzech jezior nie obejrzymy. Nic to - w końcu to wycieczka aklimatyzacyjna, a jest pięknie. Po pikniku pod szczytem wracamy do rozwidlenia, i spacerkiem wśród pól idziemy najprostszą drogą nad jeziorko nr 2. W nagrodę widzimy stada lam i alpak w naturze, i podziwiamy obłędną panoramę pobliskich szczytów i dolin. Nad nami w tradycyjnych strojach inkaskich Indianki z (chyba) pobliskiej wioski pomykają w górę i w dół nosząc naręcza trawy i trzciny. Podziwiamy w niemym zachwycie, dreptając nad drugie jeziorko.
    Dramatyzmu dodaje załamująca się pogoda, piknik robimy więc schowani przed wiatrem za niewielkim murkiem. Jak można się domyślić, na Indiankach zbierających trawę pogoda nie robi wrażenia.
    Po prawie 5h wracamy spotkać się z kierowcą, i choć dało nam w kość, jesteśmy zachwyceni pięknem Andów, i trochę dumni z siebie, że mimo załamania zdrowia i pogody przeprowadziliśmy aklimatyzację, i sprawdziliśmy, że, wolno bo wolno, ale możemy się przemieszczać na takiej wysokości.
    Читать далее

  • День 13

    Inkaskie ruiny w Pisac

    13 августа 2018 г., Перу ⋅ ⛅ 18 °C

    Dzień wstał piękny, więc zamiast jechać do Cuzco skoro świt, zgodnie z założonym planem, postanawiamy aklimatyzować się na miejscu, w Inkaskich ruinach w Pisac. Od 2900 do 3500 npm, tylko na własnych nogach - decydujemy się na opcję wyczynową, start w Pisac u podnóża Parku Archeologicznego, a nie podwózka autobusem
    Początek ostro pod górę w pełnym słońcu, po pierwszych 15 minutach w głowie każdego zostaje tylko jedna myśl: za jak długo się rozpuszczę...
    Mapy do niczego, idziemy na wyczucie. Mija pół godziny, godzina, godzina i pół - a pierwszych ważnych ruin, wg mapy zaraz przy wejściu, jak nie było widać, tak nie widać. Trochę jesteśmy przerażeni, bo na cały trek przewidzielismy 4-5h, a tym tempie, wg mapy, będzie ze 12 jak nic...
    W końcu są, ruiny jak z obrazka. M'n'Ms biegają i bawią się w chowanego nic sobie nie robiąc z powagi chwili i ciężaru historii. My robimy zdjęcie za zdjęciem. Po chwili idziemy dalej, bo to ( wg mapy) dopiero początek szlaku...
    Spotykamy Francuzow ze schroniska, nie chce się nam wierzyć że (jak twierdzą) do końca szlaku jest tylko godzina - wg mapy przeszliśmy 1/3 drogi, a minęły już 2. Po drodze mijamy jeszcze wielu zdezorientowanych tak samo jak my, ale tak naprawdę nie ma to wielkiego znaczenia, szlak jest przepiękny, pogoda cudowna, więc trzeba się cieszyć i napawać chwilą.
    Ruiny są rozrzucone po całej górze, ciekawe, i robia wrażenie, ale tak naprawdę to widoki zapieraja dech w piersiach.
    Docieramy do końca po 4 godzinach, i ku zdziwieniu strażników postanawiamy wrócić na piechotę.
    Wojtek jest przekonany, że na tablicy orientacyjnej widzi boczną drogę u podnóża, mijająca szczyt, a rozglądając się po okolicy i orientując mapę w terenie cho trochę, rzeczywiście można dostrzec i ludzi którzy po niej idą. Postanawiamy więc zaryzykować. I słusznie - po 20 min jesteśmy przy pierwszych ruinach, w 1/3 drogi od początku. Skrót stulecia.
    Wracamy dumni i błądzi, zgodnie z wydawać by się mogło nierealnym planem, i przed podróżą idziemy się pożywić w naszej (prawie) wegańskiej knajpce.
    I już czas pożegnać się z Pisac, łapiemy colectivo razem z miejscowymi (wystarczy podążać za nawoływaniem "Cuzco,Cuzco") i jedziemy do stolicy Inków. Dziś nocleg na 3500m npm 😊.
    Читать далее

  • День 14

    Cuzco - stolica inkaskiego imperium

    14 августа 2018 г., Перу ⋅ ⛅ 17 °C

    Tak jak Arequipa była śródziemnomorsko-śnieżno-biała, tak Cuzco jest bajecznie złote, jak na stolicę inkaskiego imperium przystało. Położone (oczywiście) w andyjskiej dolinie, rozpościera się wzdłuż dna doliny, i wspina po zboczach, wtapiając w krajobraz. Centrum miasta jest rewelacyjnie zachowane, a hiszpańskie rezydencje, kościoły i muzea są wybudowane dosłownie na murach inkaskich. Niestety, często uprzednio zburzonych w trakcie podboju...
    Mieszkamy w dzielnicy turystyczno - artystycznej, San Blas, położonej na północnych zboczach doliny. Labirynt wąskich uliczek i placów przywodzi na myśl Montmartre, tyle, że widok na Cuzco jest piękniejszy, niż na Paryż. No i w Paryżu na każdym rogu nie stoją Peruwianki w tradycyjnych strojach, które zapraszają do zrobienia zdjęć z malutką lamą. (Która podejrzanie przypomina owieczkę, ale może wszystkie kudłate z tej rodziny tak wyglądają).
    Nie mamy weny na zwiedzanie zabytków, więc wędrujemy po uliczkach i zaułkach, napawając się atmosferą miasta.
    W połowie dnia mierzymy się z wyzwaniem odnalezienia biura Sylwii, z firmy Sylwia Travel, z którą będziemy przemierzać szlak do Machu Picchu. Nie jest to łatwe, bo adresy w Peru (podobnie jak mapy) są dość umowne. Mamy nazwę ulicy (jednej z głównych i najdłuższych w Cuzco), tajemnicze określenie "secundo paradero", i zdjęcie budynku. Budynek ponoć nie ma numeru. A, i jeszcze uściślenie, "niedaleko lotniska". To, niestety, dokładnie po przeciwnej stronie miasta... Najwyraźniej atmosfera Cuzco nastraja nas bojowo, bo decydujemy się wyruszyć miejskim autobusem, a nie taksówką. Zresztą trochę nie wiemy jak zagadać do taksówkarza z tak niedokładnym adresem...
    Autobusy wszelkiej maści i rodzaju jeżdżą non stop, i na szczęście maja na boku wypisane główne punkty orientacyjne na trasie. Wsiadamy do jednego z napisem "aeropuerto" i odpalamy Google maps. Po pół godzinie lądujemy na przystanku przed lotniskiem, na rzeczowej Avenida z adresu. I tu zaczynają się schody. Tajemniczego "secundo paradero" Google maps nie potrafi zlokalizować. Tzn lokalizuje, ale na zupełnie innej aleji, zdecydowanie bliżej centrum. A przecież miało być blisko lotniska...Trochę nam słabo się robi, zwłaszcza że upał wściekły, godzina spotkania się zbliża, a z taksówki tak blisko celu korzystać nie honor. Staramy się smsami dopytać Sylwię o nazwę przecznicy, żeby zawęzić rejon poszukiwań, ale okazuje się, że dla ułatwienia orientacji w Peru nie nazywa się ani nie numeruje przecznic.
    Udaje się nam uściślić, że rzeczywiście jesteśmy niedaleko i uzgodnić jak dojść do rzeczonego budynku, po światłach sygnalizacyjnych. No cóż, co kraj to obyczaj...
    Z Sylwią uzgadniamy plan ataku na dzień jutrzejszy i następne (pobudka jutro niestety o 6 rano, a potem już tylko gorzej), podpisujemy cyrograf, że jeśli zjedzą nas krokodyle albo kondory to będzie to tylko na naszą odpowiedzialność, i dowiadujemy się, że możemy całkowicie przepakować plecaki, bo część rzeczy da się zostawić u niej.

    Przy okazji - gdyby ktoś poszukiwał fantastycznie rzetelnego, nieprawdopodobnie sympatycznego, z ogromną wiedzą - a do tego elastycznego i dostosowującego się do potrzeb zainteresowanych przewodnika, możemy z czystym sumieniem polecić, nie przewodnika, a przewodniczkę, Sylwię właśnie - z agencji Sylwia Travel, tu jest link: https://sylwiatravel.com/pl/.

    Wracamy już taksówką do naszej San Blas, przy okazji dowiadując się jak bardzo naciągnął nas taksówkarz w pierwszy dzień (zamiast 6 soli do centrum dla wiedzących, 30 dla turystów - jeleni.)
    A dla tych, którzy z umierają z potrzeby odwiedzenia się, co znaczy tajemnicze "secundo paradero" - bądź tych którzy wybiorą się do Cuzco i będą próbować orientacji w terenie - to drugi przystanek na danej ulicy....
    Читать далее

  • День 15

    Ruszamy na szlak - inkaskie ruiny i pies

    15 августа 2018 г., Перу ⋅ ⛅ 4 °C

    O 7.30 rano wita nas Sylwia, nasza polska peruwiańska przewodniczka na 5 najbliższych dni. Jak uzgodniliśmy przez whatsappa, zamiast ruin w Pisac, które zwiedziliśmy na własną rękę, czy może nogę, Sylwia zabiera nas do nowo odkrytych ruin w pobliżu Cuzco - Inkilltambo.
    Zaraz po wyjściu na szlak przyłącza się do nas pies, prześliczny i świetnie ułożony labrador, który postanowił się wybrać na dłuższy spacer, i najwyraźniej uznał, że z nami będzie mu najwygodniej. M'n'Ms oczywiście zachwycone, my prawdę mówiąc też.
    Sylwia pięknie tłumaczy nam historię powstania i upadku państwa inkaskiego, i trzeba przyznać że skala i rozmach inkaskich projektów robią ogromne wrażenie.
    Scalenie państwa na obszarze dzisiejszych 6 krajów : Ekwadoru, Peru, Kolumbii, Boliwii, Argentyny i Chile, wytyczenie 40000 km brukowanych dróg od poziomu morza do 6000m npm, założenie sieci miast, warowni, świątyń - wszystko murowanych - w przeciągu około 100 lat jest osiągnięciem niemałym.
    Jak się okazuje, władze Peru są tego świadome, i przeprowadzają pracę wykopaliskowe na olbrzymią skalę, umożliwiające podziwianie potęgi inkaskiego państwa. Ruiny które zwiedzamy są jednym z przykładów. Budynki i trasy wykopywane z pagórków, które pokryły je przez stulecia i starannie rekonstruowane robią spore wrażenie, przede wszystkim ze względu na skalę i dokładność. Na końcu doliny ministerstwo ustawiło dla siebie dodatkowo sieć budynków - dla nadzorowania postępu prac. Osobiście bardzo zazdroszczę miejscówki!!
    Na koniec zwiedzania musimy pożegnać się z psem (prawie odkupienie łzami), i odnaleźć kierowcę, który na nas nie czeka w wydawac by się mogło uzgodnionym miejscu. Wydawać by się mogło, bo jak się okazuje do ruin jest wiele wejść, dla ułatwienia orientacji wszystkie nazywają się tak samo...
    Читать далее

  • День 15

    Sanktuarium zwerzat

    15 августа 2018 г., Перу ⋅ ⛅ 13 °C

    Na otarcie łez po pożegnaniu z prześlicznym labradorem jedziemy do sanktuarium zwierząt w okolicy Cuzco, kierunek na Pisac. M'n'Ms zachwycone, zwłaszcza Maya, perspektywą nie tylko oglądania ale też przytulania i tłamszenia kudłatych zwierzaków. Rzeczywiście, z wyjątkiem wigoni, które są ponoć całkiem dzikie, lamy i alpaki dają że sobą robić wszystko, od czasu do czasu tylko tuląc uszy. Do tego jest andyjski jelonek, cudownie szary, który zupełnie nieregulaminowo pozwala się głaskać, i do tego liże po rękach, w wyrazie miłości zapewne.
    Potem 3 andyjskie miśki - przezabawne, na naszą cześć huśtają się na oponie i tarmoszą w zabawie. Do miśków oczywiście nie można wchodzić, podobnie jak do drapieżnego andyjskiego kota górskiego, który wygląda jak zwykły dachowiec. Najwyraźniej ktoś się zainspirował Monty Pythonem, jako że opiekun zapewnia, że jest niezwykle groźny, i może przegryźc gardło, jak się wkurzy, a kotek wygląda jak kicia domowa....do tego pumy (tu wierzymy że są groźne), ocelot, zółwie, papugi, tukan że złamanym dziobem, papugi...i świnki morskie.
    Ukoronowaniem wizyty są kondory, latające 10 cm nad głowami, z pisklakiem wielkości strusia (czy też raczej dorosłego kondora, tyle że przebranego w szary puch).
    Sanktuarium robi bardzo pozytywne wrażenie, tym bardziej, że z opowieści opiekunów wynika, że wszystkie zwierzaki są uratowane od bezmyslnych właścicieli, którzy nie przypuszczali, że urosna, albo zwyczajnie się nad nimi znecali. W sanktuarium je odratowuja, odkarmiaja, i w miarę możliwości wypuszczają na wolność. Wszystko własnymi środkami, i z pomocą wielu wolontariuszy. Maya już planuje, że za kilka lat przyjedzie tu pracować :)))
    Читать далее

  • День 15

    Przez gorące źródła w Lares

    15 августа 2018 г., Перу ⋅ ⛅ 19 °C

    Do rodziny Quechua w Andach.
    Po zwiedzeniu sanktuarium zwierząt, jedziemy znaną nam już na wylot drogą do Pisac. Po drodze Sylwia dopytuje się co w Pisac zwiedziliśmy, i czy znamy restaurację prowadzoną przez Polaka. Oczywiście - nie mamy pojęcia, nie trafiliśmy, nie widzieliśmy, w końcu przez 3 dni w Pisac codziennie lądowaliśmy w tej samej knajpce na naleśnikach bądź "menu" ("menu" to zestaw firmowy, przystawka/zupa + drugie danie + deser, zazwyczaj w bardzo przystępnej cenie). W "naszej" knajpce menu to zupa szpinakowa bądź dyniowa, kurczak z frytkami i ryżem (tak tak, "i", nie "lub"), oraz naleśnik.
    A że cała załoga knajpki mówi tylko po hiszpańsku, to nazw tych potraw nauczyliśmy się w tym języku dla usprawnienia konwersacji.
    I teraz słyszymy, jak Sylwia uzgadnia przez telefon, że na obiad w "jej" knajpce, prowadzonej przez Polaka, niejakiego Sylwestra, będzie do wyboru zupa szpinakowa lub dyniowa, kurczak... no i dalej już wiecie. Tak, dokładnie - z całego Pisac, gdzie co brama to restauracja, udało się nam wybrać to jedną jedyną prowadzoną przez Polaka. Jako że był "wyjechany" nie trafiliśmy na niego sami, ale knajpka tym niemniej ta sama. Zresztą polecamy, jeśli kiedykolwiek traficie do Pisac - Jardin El Encanto, uliczka w prawo od Plaza de Armas.
    Pożywieni ruszamy w dalszą drogę, w górę przez serpentyny i przewyższenie 4300 m npm do gorących źródeł w Lares. Kompleks 5 bardzo mocno siarkowych basenów, od 36 do 44•C, odwiedzany chyba tylko przez miejscowych - w każdym razie standard (względnie czysty) peruwiański, nie turystyczny ;-). Woda jest boska, zwłaszcza w tych najcieplejszych basenach, a zimne prysznice dla ochłody to mini - wodospady, nie tylko chłodzące, ale zapewniające masaż karku i pleców.
    Odprężeni wyruszamy w dalszą drogę, do gospodarzy w głębi Andow, czekających na nas z noclegiem i kolacją. Pełen luksus i logistyka przeprowadzona przez Sylwię. Droga przez Andy jest znów zupełnie zjawiskowa, wszyscy podziwiamy widoki i stada lam i alpak pasących się dosłownie na każdym zboczu. Trasa nie jest łatwa, cała w serpentynach nad przepaściami, ale kierowca jedzie bardzo pewnie. Widać wieloletnie doświadczenie, nawet mijanki z nielicznymi innymi pojazdami, często tuż nad przepaścią, są bardzo sprawne, i bezpieczne. Ponoć technika jazdy jest bardzo specyficzna, trzeba ogarniać drogę na wiele kilometrów (i zakrętów) naprzód, żeby nie tylko nie wjechać w kogoś znienacka zza skały, ale też dopasować prędkość do występowania szerszych fragmentów drogi.
    Do gospodarzy docieramy w całkowitych ciemnościach, po, w sumie, 6 godzinach jazdy, nie licząc przystanków, a kierowca po krótkim pożegnaniu i przeglądzie bagaży, wyrusza w powrotną drogę. Ponoć żucie liści koki czyni ich niezniszczalnymi, ale cieszę się że dopiero teraz dowiedzieliśmy się że jechał na "wspomaganiu".
    Rzucamy bagaże w dwóch miłych pokoikach przygotowanych dla nas w osobnej chatce, i ruszamy na ciepłą kolację peruwiańską. Jak się okazuje, to kolejny obiad - pyszna zupa, i lomo saltado ( mięso, mamy nadzieję, że nie świnki morskiej) z jarzynami. M'n'Ms są wykończone, i wcale nie przekonane do konieczności jedzenia po tak długim i wyczerpującym dniu, więc my dzielnie pochłaniamy 2 i 3 obiad....
    I już do łóżek - kąpiel w źródłach była również strategiczna, bo w ramach łazienki jest woda źródlana prosto ze skały...
    Читать далее

  • День 16

    Trekking przez Andy z lamami i koniem

    16 августа 2018 г., Перу ⋅ ⛅ 1 °C

    Rano pobudka o 5, w orzeźwiającym chłodzie poranka ( czyli w temperaturze poniżej zera, bez ogrzewania!), opłukaniu się w źrodelku, i inkaskie śniadanie. Czyli rosół, gotowane ziemniaki, i jajka gotowane na twardo. M'n'Ms przerażone, no bo jak to - na śniadanie rosół zamiast chrupek??? W dodatku rosół w którym pływają jarzyny, szczypiorek i zioła. Katastrofa i nie może to być. Krakowskim targiem umawiamy się że zjedzą makaron, ziemniaki i jajka. Każdy dietetyk padłby na zawał, ale jesteśmy wystarczająco daleko od dietetyków, żeby się nie przejmować. Epifanio ( nasz gospodarz) i jego żona Virginia, robią co mogą, żeby nam dogodzić, od bladego świtu na nogach, w tradycyjnych lokalnych strojach, Virginia do tego cały czas nosi na plecach zawiniętą w tkaną chustę 6 miesięczna córeczkę. Żeby nie zrobić im przykrości zjadamy z Wojtkiem podwójne porcje rosołu, licząc na to że trekking przez góry załatwi dodatkowe kalorie 😉.
    I już, 5.30, zgodnie z super precyzyjnie ułożonym przez Sylwię planem wycieczki pora pakować lamy. Wczoraj wieczorem - niespodzianka!! - musieliśmy jeszcze przed snem przepakować plecaki, żeby ich zawartość dało się zmieścić do juków - 2x15 kg na lamę. I teraz, myk myk, wszyscy na połoninę, trzeba lamy zagonić do naturalnej zagródki że skał i kamieni, i zarzucić im juki, po czym je przywiązać (juki do lam). Wszyscy gonią lamy. Poganiacz lam, Epifanio, Sylwia, Elias (nasz kucharz), gospodarz z sąsiedniej wioski który przeprowadził konia. M'n'Ms też by goniły, ale gospodyni wyniosła inkaskie stroje dla nas, w które mamy się przebrać i - niespodzianka! - w których mamy maszerować. Panowie mają zdecydowanie łatwiej, tylko poncho i kapelusz. My z Mają i Sylwią mamy do tego spódnice, mocowane sznurkami jak XIX w gorsety. Oddech złapać w tym trudno, a maszerować - chyba nie sposób - choć Sylwia, przebrana już wcześniej, niezrażona strojem łapie lamy. Do tego damskie kapelusze to nie sensowne nakrycie głowy chroniące przed słońcem i deszczem, ale misy z kwiatami i owocami (!!!!). Typowe... Ciężkie jak siedem nieszczęść, spada z głowy i przekręca się non-stop, ale Peruwianki noszą to cały Boży dzień. Razem z dzieckiem na plecach. Niesamowite...
    W czasie kiedy my się tradycyjnie przystrajamy, lamy zostały ujarzmione (mimo wszelkich wysiłków z ich strony, żeby to uniemożliwić). Zdecydowanie nie są to grzeczne i udomowione zwierzęta, raczej - znowu - krwiożercze lamy z Monty Pythona. Plują, gryzą i kopią na samą myśl o objuczeniu, mimo, że ponoć do tego są hodowane. Ale Epifanio i Elias wiedzą jak sobie radzić, więc punkt 6 (!!!zgodnie z rozkładem jazdy Sylwii) wyruszamy na szlak cudnie przystojni. My i gospodarze w tradycyjnych strojach, koń w siodle z czaprakiem ( = kocem w inkaskie wzory), a lamy z naszymi jukami i kolorowymi frędzelkami na uszach. Start: 3800m npm. Przed nami dwie przełęcze po 4500, i 14 km drogi przez Andy. Choroba wysokościowa daje się we znaki, jednym mniej, drugim bardziej, Wojtek jest najbiedniejszy z nas wszystkich, bo nie dość, że daje mu w kość, to jeszcze musi nieść plecak, i wędrować na własnych nogach. Bo M'n'Ms po pierwszych 500 krokach zarządzają przesiadkę na konia - Maya w końcu czeka na to z utęsknieniem od początku wyjazdu.
    Koń (Blanco) jak się okazuje jest do pomysłu przekonany dokładnie tak jak lamy do niesienia juków, co wywołuje lekkie spięcie pomiędzy właścicielem Blanco a Sylwią. Żeby udowodnić, że "caballo tranquillo" właściciel wskakuje na niego, a Blanco odstawia specjalnie dla niego małe rodeo. No nie bardzo tranquillo, miny nam trochę rzedną.
    Ale wszyscy tłumacza, że tu za duży tłum i zainteresowanie i odprowadzają Blanco do trochę oddalonej kupy kamieni (system wsiadania na konia jest oparty na wspinaniu się na odpowiednią wysokość po skałkach lub kamieniach, i przełażeniu z nich na grzbiet Blanco). Mieszko postanawia spróbować szczęścia i odważnie ładuje na grzbiecie, a Blanco spokojnie zaczyna dreptać przed siebie. Wszyscy się cieszą, Peruwiańczycy biją brawo i wołają ze zrozumieniem "macho, macho!" a Mieszko dumny i blady jedzie przez połoninę. a my za nim, z duszą na ramieniu, czy Blanco nagle się znowu nie znarowi.
    Po kolejnych 500 m Majka decyduje, że teraz jej kolej, i odtąd, aż do przełęczy, na zmianę jadą raz jedno raz drugie. Szczęście właściciel miał rację, i caballo jest w istocie tranquillo, więc wszyscy także robią się coraz bardziej uspokojeni.
    Widoki zawierają dech w piersiach, i zżeraja pamięć w telefonach i w aparacie, bo staramy się utrwalić każdy metr drogi. Mgły się podnoszą, słońce wstaje, Andy złocą się i mienią odcieniami zieleni, co i rusz jakieś oczka wodne dodają jeszcze uroku, jeśli to tylko możliwe. Po obu stronach stada lam i alpak - na ogół bez frędzelków, więc nasze najładniejsze.
    Mijamy drugi domek naszych gospodarzy, przy strumieniu z hodowlanymi pstrągami (dwa z nich są gigantyczne, wielkości sporego szczupaka, aż dziwne że nie pożarły tych standardowych). Wojtek decyduje się oddać plecak lamom, więc przedstawienie z objuczaniem zaczyna się od nowa. Po drodze już wcześniej pozbyliśmy się strojów tradycyjnych - wszyscy z wyjątkiem Mayi, która dzielnie razem z lokalnymi paraduje niczym inkaska księżniczka.
    Krok za krokiem docieramy na pierwszą przełęcz, i mimo osiągniętego już pewnego stopnia znieczulenia na piękno natury, nie możemy powstrzymać okrzyków zachwytu. Przed nami rozpościera się kolejna cudowna dolina, z jeziorkami, pagórkami, lamami, i kolejnym łańcuchem Andów na horyzoncie. Jako, że obraz mówi więcej niż 1000 słów, w tym miejscu odsyłam uważnego do zdjęć - zrobiliśmy ich w nadmiarze 😁.
    Postój przy bacówce przed drugą przełęczą, na zasłużony obiad i odpoczynek. Na obiad Eliasz poprzedniego wieczoru przygotował quinoę z kurczakiem i jarzynami, i, specjalnie dla M'n'Ms - ryż saute. Jemy na zimno, quinoa jest super, M'n'Ms wygłodniałe po drodze wcinają aż się uszy trzęsą, zgadnijcie więc, kto kończy suchy ryż na zimno...
    Słoneczko przygrzewa cudnie, rozlozeni na krzeselkach turystycznych, które przytargaly dla nas lamy poddajemy się piękny gór i ogarniajacej blogosci, ale Sylwia patrząc na niebo zarządza szybki koniec postoju, i wymarsz w kierunku drugiej przełęczy.
    I nie bez powodu - na krótko przed przełęczą zaczyna padać śnieg, najpierw drobny, potem coraz gęstszy, wchodzimy w chmury, a może mgłę, temperatura spada gwałtownie i ogólnie rzecz biorąc robi się zdecydowanie mniej przyjemnie. Ubieramy na siebie wszystkie ciepłe i nieprzemakalne ciuchy, które targa na plecach Marta - lama, i naprzód w mgłę, krok za krokiem.
    Widoki po drugiej stronie drugiej przełęczy (zapewne) również zapierają dech w piersiach, sądząc po przebłyskach przez mgłę od czasu do czasu. Próbujemy robić zdjęcia komórką, bo aparat wyciągać strach w taką pogodę, później okaże się że nic z tego nie wyszło bo komórka w tym zimniej nie zapisała...
    Po 6 km przez mgłę i śnieg docieramy do miejsca spotkania z busem i kierowcą, który, rzecz zupełnie nieslychana, natychmiast do nas podjeżdża. Znowu perfekcyjna organizacja (dziękujemy Sylwio!) zupełnie nie na sposób peruwiański.
    Zdejmujemy juki z lam (poniekąd, ale tylko poniekąd, już pogodzonych z losem) - to co było w jukach jest względnie suche, ale to co na nas i w plecakach przemoczone do suchej nitki. Jedna Maya wygrała wytrwałością, bo jak się okazało strój inkaskiej księżniczki znakomicie chroni przed deszczem. Nic dziwnego, że Quechua noszą go na codzień. Zegnamy się z Epifanio, Blanco i innymi Peruwiańczykami, i w sławie i chwale kończymy 2 dzień treningu.
    Читать далее

  • День 16

    Pachamanca u rodziny inkaskiej

    16 августа 2018 г., Перу ⋅ ⛅ 7 °C

    Pachamanca czyli zapiekanka. Z kurczakami, pstrągami, wołowiną (chyba, ale kawałki mięsa trochę za duże jak na świnki morskie), ziemniakami, juką, patatami, ananasem, ocho, bobem w strąkach i serem. A wszystko przyprawione ziołami z ogródka albo z nad pobliskiego strumyka. Robione w ziemi, przykryte rozgrzanymi kamieniami, plachtami worków parcianych i folii, i pod kopcem ziemi.
    Kiedy wysiadamy z busa ociekając wodą prosto z andyjskich szczytów, pachamanca jest przygotowana do zakopania. Odnajdujemy resztki suchych ubrań, niekoniecznie skompletowanych, i cudnie ustrojeni (Wojtek wygrywa wszystkie konkursy w krótkich spodenkach na kalesonach i w klapkach) schodzimy kolektywnie zakopywać obiad. Najwyraźniej nasza garderoba budzi opór nawet w wyrobionych Peruwiańczykach którzy niejedno widzieli, bo znowu dostajemy inkaskie ubrania, w które wskakujemy z wdzięcznością, bo temperatura spada, a ogrzewanie w Peru w zasadzie nie występuje.
    Do tego dostajemy na przywitanie naszyjniki z narodowych inkaskich kwiatów qantu, i dopiero tak przystrojeni jesteśmy gotowi do obrządku pachamanci.
    Kiedy zapiekanka już jest w ziemi, Vasilija, gospodyni i mama naszego kucharza, Eliasa, opowiada nam w Quechua o tym jak przędzie, tka i wyrabia gobeliny. Na szczęście przy okazji demonstruje nam co i jak, z pomocą 10 letniego Johana, więc mniej więcej ogarniamy o czym mówi, nie rozumiejąc w ząb ni słowa. Pokazuje nam również całą kolekcję swoich wyrobów - sprzedaż rękodzieł to jeden z ich głównych sposobów zarobku. Kupujemy piękna czapkę inkaską w lamy dla Mieszka, i torebkę dla Mai, żeby miała gdzie przechowywać wszystkie włóczkowe lamy kupowane na targach i w trakcie wędrówki.
    Wyczekana zapiekanka smakuje świetnie, przy kolacji towarzyszy nam też 3-letnia córka Eliasa, która rezolutnie uczy nas prostych zdań w Quechua, i częstuje kolejnymi smakołykami że stołu.
    Po kolacji szybko spać (prysznic jest, ale lodowato zimny, postanawiamy więc kolektywnie śmierdzieć przez jeden więcej dzień), pod sterty koców z lamy, kołder i prześcieradeł, w zasadzie w dowolnej kolejności. Niestety, to nie do końca wystarcza, bo choć na szczęście M'n'Ms śpią spokojnie, Wojtek przekształca się w mały piecyk i na zmianę trzęsie się w dreszczach, albo pali go gorączka. Kombinacja aspiryny i ibuprofenu nad ranem zaczyna działać, ale trochę się obawiamy rozwoju choróbska, więc planujemy, że kolejny dzień będzie bardziej na luzie.
    Na śniadanie, oczywiście, rosół i ziemniaki. M'n'Ms już w zasadzie pogodziły się z menu i że swoim losem...
    Dla poprawienia humoru wychodzi słońce, i już o 9 rano dociera do zakątka doliny gdzie mieszka Vasilija z rodziną. Mamy więc szansę osuszyć najbardziej przemoczone ciuchy, i choć trochę się ogrzać. I już mniej więcej wysuszeni i ogrzani wyruszamy w drogę z zaledwie godzinnym opóźnieniem - nasi kierowcy w busie nie narzekają, to zgodne z czasem peruwiańskim...
    Читать далее