Peru Polaki 4x8

August 2018
A 29-day adventure by 4 x 8 nog & Wojtek Read more
  • 45footprints
  • 3countries
  • 29days
  • 182photos
  • 0videos
  • 16.2kkilometers
  • 12.7kkilometers
  • Day 29

    Podsumowanie wyprawy

    August 29, 2018 in Peru ⋅ ⛅ 17 °C

    Wyprawa, wyprawa... No i po wyprawie.
    Wróciliśmy dumni i opaleni, wymęczeni po długiej podróży i intensywnym wędrowaniu, ale na pewno szczęśliwi, zadowoleni i pełni zapału do podejmowania kolejnych wyzwań.

    Podsumowując: przemierzyliśmy w powietrzu 24378 km, po drogach 4833 km, po wodzie 58 km, i buggimi popustyni 28 km. A na włąsnych nogach 254 km, w tym potwierdzone gpsem 91 km po bezdrożach.

    Wdrapaliśmy się na 5000 m npm. Wędrowaliśmy inkaskim szlakiem, poznając historię inkaskiego imperium i piękno peruwiańskiej przyrody. Pływaliśmy w Pacyfiku, widzieliśmy Machu Picchu o wschodzie słońca, a Arequipę i Cuzco - o zachodzie. Objuczaliśmy lamy, okiełznywaliśmy Blanco, podziwialiśmy kondory, niedźwiedzie i wieloryby. Spaliśmy na kwaterach u peruwiańskich gospodarzy i w hostelach, poznając życie Peruwiańczyków może przygotowane trochę na pokaz, ale jednak od podszewki.

    I to wszystko pomimo braku map, braku lokalnej informacji turystycznej, i nieznajomości języka. W zestawie 2+2 (czy tez 4x 8 nóg), organizując wszystko (z wyjątkiem treku Lares - Patachanca - Machu Picchu) na zupełnie własną rękę. Także, jeśli tylko czytając nasze opowieści zastanawiasz się czy warto - z czystym sumieniem możemy powiedzieć: tak!
    Read more

  • Day 28

    Ostatni dzień w Limie

    August 28, 2018 in Peru ⋅ ⛅ 15 °C

    Na zakończenie ponownie wita nas Lima. Mając w pamięci łazienkę w naszym pierwszym hostelu, wybieramy zupełnie inne miejsce. Inti Killa hostel jest zdecydowanie dużo bardziej przywiteczny niż Casa de Viajero. Suche pokoje, i brak grzyba pod prysznicem stanowią niewątpliwy atut. A do tego, mimo, że spóźniamy się na śniadanie, dostajemy pełen zestaw, zaczynając od bułeczek z masłem i dżemem, przez owoce (banany, papaje i mango), a na jajecznicy i kawie kończąc. Do tego sok pomarańczowy wyciśnięty ze świeżych owoców. Pełna rewelacja, zwłaszcza, że z sokiem w południowej Ameryce nigdy nie wiadomo jak się trafi. Mają system robienia soków ze wszystkich owoców, polegający nie na wyciskaniu, ale na przecieraniu owoców w mikserze, i mieszaniu z wodą. To po pierwsze jest problematyczne, bo nigdy nie ma pewności jakiej wody użyli, a po drugie, stanowi to dowód wprost, że z niektórych owoców, a jest ich dużo, włączając mango, papaje, banana i borówki, soków naprawdę nie powinno się robić. A już na pewno nie przecieranych.
    Mimo, że w hostelu pozwalają nam zostać do 13, postanawiamy zwinąć się wcześniej, i dać Limie ostatnią szansę przekonania nas do siebie. Ruszamy szukać przystanku metro-autobusu, i staje się jasne, że chodzenie z plecakiem, oprócz wady aktywowania wszystkich taksówkarzy do trąbienia i wołania "taxi, taxi" ma również zaletę odstraszania wszelkich ankieterów i ulicznych sprzedawców ubezpieczeń.
    Metro-autobusem docieramy bardzo wygodnie do samego centrum, i, niestety, nasze wstępne i kolejne wrażenie się potwierdza - Lima jest brzydka. Okropnie.
    Mimo tego, że (oczywiście) Plaza de Armas jest przyzwoity - i tak te w Arequipie i Cuzco robią większe wrażenie. Jedynym budynkiem, który naprawdę jest warty wspomnienia jest pałac gubernatora (czy też siedziba rządu), ale niestety, możemy go oglądnąć tylko z zewnatrz. Byłby przepiękny, gdyby go odnowili, ale i tak jest na co popatrzeć.
    Rzeki w porze suchej właściwie nie ma, być może np w styczniu dodaje miastu uroku, ale trochę trudno w to uwierzyć.
    Niestety, Limo, do stolicy dawnego inkaskiego imperium daleko Ci, daleko. Wojtek co prawda wielkodusznie stwierdził, że po miesiącu podróżowania Lima nie odrzuca aż tak bardzo jak na początku, ale wg mnie, fakt, że przy głównej ulicy handlowej w Limie Commercial Road w Portsmouth robi wrażenie głównej arterii w metropolii mówi sam za siebie. Ponoć (wg Sylwii, i wg Nicolasa, kelnera spotkanego w knajpie w Arequipie, rodem z Limy) są w Limie miejsca piękne i tajemnicze, tylko trzeba wiedzieć gdzie i w jakiej porze do nich się udać. Cóż, my jako niewtajemniczeni, poznaliśmy tylko brzydką fasadę.
    Najprawdopodobniej, następnym razem, będziemy robić wszystko, żeby nie opuszczać lotniska, i przesiadać się bezpośrednio na lot do bardziej urzekających miejsc.
    Read more

  • Day 27

    Islas Ballestas

    August 27, 2018 in Peru ⋅ ⛅ 16 °C

    Dziś ostatni dzień wędrówki 😢, po południu zbieramy się do Limy...
    Ale na otarcie łez, i na pożegnanie Pacyfiku, wybieramy się na wyspy Ballestas, 25 km w głąb Pacyfiku od Paracas.
    Zdecydowaliśmy się skorzystać z pośrednictwa lokalnej agencji, a nie uderzyć bezpośrednio do kapitana - wydaje się to nam bezpieczniejszą, a wcale nie dużo droższą opcją.
    Zbiórka o 10 (można było o 8, ale liczymy na słońce obiecane przez Google weather i bbc weather też, na 10 właśnie).
    Najpierw ok godzina czekania, na zebranie pełnej grupy - mimo tego, słońca nie ma, niebo całkowicie zachmurzone.
    Ładują nas do łodzi, każdy dostaje kamizelkę ratunkową - i ruszamy. Żeby udowodnić, że to prawdziwa speed boat, kapitan przyspiesza gwałtownie i wgniata nas w siedzenia, a potem robi kilka przechyłów rozbryzgując fale. M'n'Ms piszczą z uciechy, więc początek rewelacyjny.
    Najpierw kandelabr - wyskrobana prehistorycznie w skale figura przypominająca świecznik, na 100m wielka. Nikt nie wie po co. Nieprawdopodobne jest to, że przez tysiąclecia się nie zatarł - chyba, że jak most z trawy, co roku go odskrobują.
    Potem lekkie rozczarowanie - miały być delfiny, ale płyniemy prosto na wyspy - nie wiemy, czy ze względu na opóźnienie, czy na brak słońca, czy na wyburzenie lekkie wody, ale nie dane nam było oglądać baraszkujących butelkonosych. Na szczęście M'n'Ms nie zarejestrowały chyba że miały być delfiny, bo afera byłaby duża.
    Za to wyspy są takie, jak obiecywano - groźne, surowe, i pokryte ptakami (i guanem). Ponoć Ballestas są nazywane "Galapagos ubogich ludzi" - nie wiem, czy to ze względu na pokrycie guano i zapach amoniaku, czy też dlatego że warstwa guana jest znikoma - początkowo wynosiła 40 metrów (!!!!). Jednak tak cenny surowiec bardzo szybko wyeksploatowano bez reszty, i teraz warstwa jest cieniutka, mierzona w cm...
    Ptaków jest tam rzeczywiście całe mrowie, pokrywają wyspy nadając im czarny kolor - i pokrywają niebo co najmniej jak w filmie Hitchcocka, choć chyba jest ich więcej...
    Wśród milionów kormoranów można wypatrzeć pojedyncze pingwiny, nie do końca jest jasne dlaczego i co tam robią, strefa kilmatyczna nie do końca wlaściwa, ale może przyjechały na wakacje.
    I największa atrakcja - kilka kolonii uchatek, wylegujacych się na skałach, i zupełnie obojetnych na podplywajace o kilka metrów łodzie. Udało się nam nawet zobaczyć jak jedna upolowała rybę...ze skrzydłami.... A jednak kormorana, i pracowicie wynosiła zdobycz na brzeg, żeby podzielić się koleżankami a może tylko pochwalić.
    I juz ostatnie kółko, jeszcze tylko chwila na podziwianie kolejnej sprytnej uchatki, która przez przypadek, albo i nie, zaplatala się w sieci rybackie, i zrobiła sobie prawdziwą ucztę, dopóki jej nie przegonili.
    Słońce wyszło, jak tylko wróciliśmy do portu - widać Paracas też jest na nas obrażone, że wyjeżdżamy.
    O 4 lapiemy autobus do Limy, tym razem Peru bus, ponoć mniej niezawodna opcja niż nasz sprawdzony Cruz del Sur - ale to w końcu tylko 4 godziny drogi...
    Read more

  • Day 26

    Buggimi przez pustynię

    August 26, 2018 in Peru ⋅ ☁️ 16 °C

    Paracas oferuje dwie główne atrakcje: rezerwat na pustyni Atacama, i wycieczkę na wyspy Ballestas. W planie mamy obie, a do tego jeśli się uda też wyprawę na pustynię Kolorado w okolicy Ica, gdzie ponoć można pojeździć na snowboardzie po wydmach piaskowych.
    Zadanie pierwsze: zidentyfikować agencję z którą wybierzemy się zwiedzać. Jeśli chodzi o wyspy, zaraz po wyjściu z terminalu autobusu atakują nas miejscowi kapitanowie i właściciele agencji turystycznych, nie powinno być więc problemu.
    Nasze podstawowe źródła informacji - trip advisor i culture trip podają, że opcja pojeżdżenia buggimi po pustyni jest warta grzechu, sprawdzamy więc w pobliskich agencjach peruwiańskich, co mają w ofercie. Pierwsza miła niespodzianka - peruwiańskie oferty są 4 krotnie tańsze niż te z trip advisora - a do tego czujemy się jak świadomi turyści którzy płacą bezpośrednio lokalnym, a nie imperialistycznym pośrednikom.
    Pani w agencji, którą wybraliśmy spędziwszy nauczeni doświadczeniem z godzinę na wybieraniu, sprawdzaniu opcji i internetu, i dyskusjach, zapewnia, że pojedziemy jako dwa z 6 buggies. Brzmi super, zapisujemy się na 4 po poludniu.
    O rzeczonej godzinie okazuje się, że 6=9 buggies....+ 20 quadów. I że w zasadzie nie było znaczenia gdzie kupiliśmy bilety, bo i tak wszyscy jadą razem.
    Lekkim problemem są kaski - Pani twierdzi że są tylko jednej wielkości, standard pasujący na wszystkich. Problem polega na różnicy w standardzie - my do tych kasków możemy włożyć po dwie głowy każdy, a zdejmujemy je bez rozpinania pasków zupełnie. Po chwili gorącej dyskusji udaje się wyczarować dwa mniejsze kaski dla dzieci - my pojedziemy niestety w peruwiańskich garnkach.
    No i ruszamy przez piaski!
    Najpierw piaski Paracas.
    Potem piaski drogi szybkiego ruchu.
    I po 20 min docieramy do właściwych piasków pustyni.
    Jest rewelacyjnie.
    Nie przeszkadza 20 quadów - w zasadzie widzi się tylko wydmy i pojazd przez sobą. Pustynia zachwyca, barwami, wydmami, i ogólną pustką. Co poniektórzy kierowcy szaleją, co poniektórzy (nie z naszej drużyny) wloką się i opóźniają przejazd.
    Po chwili jeszcze większą frajda - z bitej drogi zjeżdzamy w piasek na wydmy! I pomykamy wśród rozbryzgów tegoż w górę i w dół.
    Po drodze przystanki na dwóch plażach, z widokiem na ocean, klify, fale przyboju i - znowu - jeszcze więcej wydm. Niby tylko piasek i woda - ale efekt autentycznie porażający.
    Jak zauważa Maya: wszyscy mówią, że pustynia jest ciepła i sucha, a nasza jest zimna (zwłaszcza po zachodzie słońca) i położona w środku morza.
    Na przystankach przesiadki pomiędzy buggimi - i tu przykra niespodzianka, nikt nie chce jechać z mamą :( Mimo tego, że mama wcale się nie wlecze, pomyka po wydmach całkiem - ale nie kręci kółek i nie jedzie slalomem... Na pociechę Maya mówi, że woli jechać z mamą, bo tata tak pędzi że musi oczy zamykać. Po czym ucieka do taty jak tylko nadarza się okazja😢
    Podsumowując, jeśli kiedykolwiek będziecie w Paracas, polecamy!
    Read more

  • Day 26

    Paracas - jak los Organos

    August 26, 2018 in Peru ⋅ ☁️ 15 °C

    A może raczej Mancora.
    Wsiadamy z autokaru, całkiem wyspani po 12 godzinnej drodze (rozbestwieni poprzednim doświadczeniem znowu wykupiliśmy sobie pierwsza klasę, z rozkładanymi do 160• fotelami), i - miła niespodzianka - pan wydający bagaże mówi płynnie po angielsku. Na wiele to nam nie jest potrzebne, ale zawsze miło.
    Paracas wita nas słońcem, i strukturą typowego kurortu. Szeroka aleja nad Pacyfikiem, a wzdłuż niej hotele, restauracje
    I - oczywiście - agencje turystyczne. Podążając za Google maps wchodzimy głębiej w Paracas i w architekturę rodem z Los Organos, (dla przypomnienia, rozpadające się baraki, glina, karton i blacha falista) ale nie robi to na nas już większego wrażenia.
    Starfish hotel, zamówiony przez niezawodne booking.com wygląda bardzo obiecująco, nowy i odstawiony (na miarę Los Organos) ale ...jest zamknięty. Życzliwa Pani informuje nas, że otwarty Starfish jest za rogiem na sąsiedniej ulicy, zarzucamy plecaki z powrotem na plecy i ruszamy dalej.
    Hotel położony w niemal faveli, od ulicy odcina gruba krata. Miła Pani otwiera ją dla nas, i wcale się nie dziwi, że choć check-in od 12.30, my się meldujemy 4 godziny wcześniej. Pozytywy czasu peruwiańskiego. Hostel jest bardzo podstawowy, ale super przyjazny i czysty, co w chwili obecnej wystarcza nam zupełnie.
    Do tego miła Pani zupełnie za darmo robi nam pranie (przezornie mamy przygotowany cały worek z najbardziej niezbędnymi rzeczami) - rozwiesić i zebrać trzeba samemu, no i bez prasowania, ale najważniejsze jest odzyskanie pełnego tygodniowego zestawu czystej bielizny.
    Zarzadzamy krótki odpoczynek - widać noc w autokarze mimo pierwszej klasy dała się we znaki, a może to ogólne zmęczenie materiału, nasza podróż już chwilę trwa... I po nim, wyruszamy na podbój Paracas i okolicznych terenów.
    Read more

  • Day 24

    Trek do Uyo Uyo i gorące źródła

    August 24, 2018 in Peru ⋅ ☀️ 13 °C

    Jako, że wyprawę do kondorów zakończyliśmy wcześnie, a krajobraz kanionu zbudował apetyt na dalszą eksplorację okolicy, po południu postanawiamy wybrać się na krótką wycieczkę do ruin Uyo Uyo, kończąc pławieniem się w gorących źródłach. Nasz hostel nawet oferuje taką wycieczkę z przewodnikiem, ale postanawiamy wybrać się sami testując mapy "maps me" załadowane z sieci.
    Ma być luźno i spokojnie, 3/4 drużyny wyrusza więc w sandałach na modłę peruwiańską.
    Mapy internetowe działają pięknie, pogoda sprzyja, drogę do ruin odnajdujemy więc bez problemu. Po drodze mijamy wesoła lamę biegnąca na swoją własną wycieczkę, a na horyzoncie (bliskim) oczywiście Andy i dymiący Sabancaya.
    Ruiny nie budzą większego zachwytu (kto wie, może jednak trzeba było wybrać się z przewodnikiem), dla poprawienia statystyki wycieczki zdobywamy więc pobliskie wzgórze (mimo protestów M'n'Ms w sandałach).
    Sandały akurat rzeczywiście okazują się pomyłką, ale nie ze względu na trudny teren, tylko na stopień zapiaszczenia drogi, w zasadzie idziemy po kostki w pyle. Za to w stopy wnikają się kolce kaktusów, agaw i innych klujących roślinek których w okół, i w pyle, nie brakuje.
    Słońce zachodzi, wschodzi za to imponujący księżyc niemal w pełni, który uczciwie obfotografowujemy.
    Wreszcie wyczekane źródła - na szczęście otwarte do 6.30.
    Trzeba podjąć ważną decyzję - w lewo czy w prawo, bo kompleksy basenów widać po obu stronach. Informacji o temperaturze wody oczywiście nie ma. Wybieramy te po prawej - są bliżej, więcej basenów i chyba cieszą się większą popularnością.
    Szatnie oczywiście umowne, ale co tam, nie będziemy wydziwiać, chodzi o to żeby jak najszybciej znaleźć się w ciepłym basenie, bo temperatura spada.
    A tu niespodzianka, do najciekawszych basenów trzeba dojść po wiszącym moście, który choć nie jest zrobiony z trawy, kiwa się i ucina zdecydowanie bardziej niż starożytny inkaski.
    Za to po drugiej stronie ciepłe baseny, i widok który wynagradza wiele - po nami rzeka Colca, nad nami kanion, z jednej strony wysoki i strzelisty most kamienny, godny Kotliny Kłodzkiej, a z drugiej dymiący wulkan. A nad wszystkim księżyc w pełni, brakuje tylko jelenia - albo chociaż lamy...
    Wieczór kończymy wyśmienitą kolacją w hostelu - po raz pierwszy w Peru jesteśmy naprawdę zachwyceni jedzeniem - i specjalnym pokazem w planetarium, też w hostelu. O planetarium jest szerzej w osobnym poście, tu napiszę tylko, że jesteśmy tak blisko równika, że rewelacyjnie widać planety, Wenus, Marsa, Jowisza i Saturna, które świecą wielokrotnie jaśniej niż gwiazdy. Poza tym niebo zupełnie inne - w końcu jesteśmy na półkuli południowej. Oczywiście łatwo znaleźć krzyż południa (który wcale nie wygląda jak krzyż) i skorpiona. Inne znaki zodiaku są widoczne przede wszystkim dla osób o dużej gwiezdnej wyobraźni, za to Orion lśni na niebie wszystkimi gwiazdami dużo jaśniej niż na północy!
    Na zakończenie mieliśmy jeszcze okazję pooglądać planety i księżyc przez olbrzymi, profesjonalny teleskop, i chociaż Jowisz niestety schował się za drzewem, pierścienie Saturna widać było przepięknie. Za to księżyc dosłownie oślepił nas blaskiem ( bez znaczenia że odbitym), i jesteśmy przekonani, że wszystkie kratery mamy już na zawsze wypalone na siatkówkach....
    Read more

  • Day 24

    Kondory w Colca Canyon

    August 24, 2018 in Peru ⋅ ☀️ 17 °C

    Pomimo wielokrotnych obietnic, że już nie będzie wstawania przed świtem, po raz kolejny musimy negocjować z M'n'Ms pobudkę o 5 rano. Niestety, kondory mają swoje prawa i swój rozkład lotów, a dojechać do nich trzeba. W Tradicion Colca też się do kondorów dostosowują, i zaczynają podawać śniadanie o 5.30. Już poprzedniego dnia sprawdziliśmy możliwości dotarcia do Mirador de Cruz des Condors, i wszyscy zapewniają, że najlepiej będzie złapać lokalny autobus kursowy o 6 am może 6.30. Zatrzymuje się czasami na placu głównym, ale dla pewności najlepiej łapać go koło cmentarza przy głównej drodze. No nic, jesteśmy w Peru, działamy jak Peruwiańczycy.
    Jesteśmy przy głównej drodze na wysokości cmentarza punkt 6, na wypadek gdyby autobus jechał punktualnie. Świt nad Andami jest (jak zwykle) piękny, droga i okolica puściusieńkie.
    Towarzystwa dotrzymuje nam peruwiański szczeniak - kundelek, który już wczoraj towarzyszył nam przy zakupach, a dziś od samego świtu czekał chyba na nas przy hostelu. W każdym razie zameldował się w pełnej gotowości jak tylko przekroczyliśmy bramę. Dobrze, że jest, ubarwia nam czekanie bawiąc się z M'n'Ms i posłusznie gryząc wszelkie patyki które uda się im znaleźć w okolicy.
    Koło 6.20 pojawia się lokalny mieszkaniec, i z zaciekawieniem patrzy co też szaleni gringos robią o tej porze przy drodze. Z dialogu Quechua- hiszpansko-angielsko- polskiego jasno wynika, że mówi: "Panocku, a co żesz wy tu robicie, kiej autobusów juz od zaprzeszłego roku najstarsi we wsi nie widzieli? Tylko transport turistico, z plaza de Armas, Panocku. A żesz te innastrańce durne, widzieliście wy..."
    I w istocie, po chwili wsiada do auta kolegi.
    Nie zrażeni czekamy dalej, w końcu są szanse ze nie zrozumieliśmy do końca, i np mówił że się zmienił rozkład i w soboty autobusy jeżdżą później. W rzeczy samej, z zza zakrętu wyłania się autobus jak malowany, machamy więc na 8 rąk, a kierowca odmachuje wesoło i bynajmniej nie zwalnia...najwyraźniej nie jest to autobus kursowy, tylko z jakąś wycieczką. Jest 6.45. Poddajemy się i idziemy negocjować transport turistico. Taksówek jest do wyboru na Plaza de Armas 4, ale jeden z kierowców wyskakuje zdecydowanie najszybciej, i zgadza się opuścić z ceny 20 soles. Machamy ręką, w końcu chodzi o kondory, i wsiadamy. 7.00 ruszamy. Jeszcze tylko rejestracja nas, numerów paszportów, i upewnienie się że będziemy kupować billeto turistico - cholera, mieliśmy nadzieję, że nie, strasznie drogo te kondory nas wyjdą...
    Tak jak Yanque nie robi jakoś wielkiego wrażenia, zaraz za wioską wjeżdżamy na dobre w kanion, który jest, prawdę mówiąc, oszałamiający. Tak jak koło Cuzco tu też Andy zlocą się i mienią, ale do tego potrzaskane są kanionami i szczelinami w nieprawdopodobnie malowniczy sposób, a uroku dodają kolorowe (białe, żółte i zielone) pola uprawne w dnie Kanionu i w poprzek doliny, poprzednie lane kamiennymi murkami. A na horyzoncie co i rusz pluje dymem wulkan Sabancaya. Prawdę mówiąc, widząc ile dymu produkuje, trudno wierzyć w decydujący wkład ludzkości w globalne ocieplenie. Sabancaya robi, i to w zasadzie bez przerwy, iście krecią robotę, za nic mając porozumienia w Tokio i w Paryżu.
    Kierowca uczynnie chce zatrzymywać się na wszystkich punktach widokowych (a widoki zaiste zapierają dech w piersiach w mgłach poranka), ale poganiamy go: do kondorów, do kondorów. Bestie wg wszelkich relacji latają pomiędzy 7 i 9, a za nic nie chcemy ich przegapić.
    Mijamy punkt poboru myta, niestety nie da się go uniknąć, ale jest tak pięknie, że jeśli tylko przyczyni się to do utrzymania kanionu, to warto zapłacić.
    I w końcu docieramy na mirador - jako jedni z pierwszych w tym dniu. Kondorów brak, nic nie lata, nic nie siedzi na skałach. Jesteśmy wcale nie lekko zaniepokojeni, że dzisiaj zastrajkowaly. Może za silny wiatr, może im za zimno, może nie mają nastroju...
    Platformy widokowe ciągną się wzdłuż Kanionu idziemy więc wzdłuż ścieżki, trochę, by się rozgrzać, trochę by sprawdzić, czy niżej też ich nie ma. Nie ma. Znajdujemy za to znak na mirador de cura- żartujemy więc, choć trochę przez łzy, że może choć kury zobaczymy.
    Przychodzą Peruwianczycy ze słodyczami, lamami i wyrobami ludowymi, jak zawsze gotowi nieba turystom przychylić, ale nawet lamy nie budzą wielkiego entuzjazmu tym razem.
    I nagle - jest!!! Jeden, zaraz po nim (niej?) drugi, trzeci, czwarty i piąty i szósty - a, nie, to cień😉. Cudowne, olbrzymie bestie, są, szybują zaraz obok nas i nieco dalej. Jak mówi Maya: takie duże że trudno uwierzyć że latają. Kiedy lądują, zupełnie wtapiają się w tło, dlatego pewnie zupełnie nie było ich widać. I zaraz do lotu podrywają się następne, te niestety nieco dalej od nas. Mamy też okazję oglądnąć scenkę rodzajową z życia kondorów. Pisklak-kondor ( że pisklak, widać po kolorze, bo wielkością nie ustępuje dorosłym) po chwili latania przysiadł sobie na skale żeby odpocząć - a może nerwy uspokoić. Siedzi, siedzi - całkiem długo, wcale mu nie spieszno do latania. A tu nagle, tata kondor (tata, sądząc po białym kołnierzu), jak go nie dojrzy, jak się nie wkurzy, jak go nie napadnie i nie zgoni. "A kysz a kysz, lataj szczeniaku- tfu, pisklaku, bo jak się nie nauczysz, to kuzyn Ziutek będzie się z ciebie śmiał! Co to za leniwe pisklę, ach ta dzisiejsza młodzież, ja w twoim wieku marzyłem żeby tak sobie poszybować nad kanionem a ty co??? Że niby poemat układasz??? Co to za fanaberie, lataj, no już!"
    No i młody kondor chcąc nie chcąc nie zakończył poematu i poszybował (ale może przycupnął zaraz za skałką i dokończył), a stary kondor rozsiadł się zadowolony na jego miejscu 😁.
    Po mniej więcej pół godziny kondorom nudzi się zabawa na prądach powietrznych, i odlatują albo roztapiają się w krajobrazie.
    Wracamy odnaleźć naszego kierowcę, i w drodze powrotnej sumiennie obfotografowujemy każdy punkt widokowy. Omawiamy tylko kupienia lokalnego alkoholu - pisco, tłumacząc się chorobą wysokościową.
    Przed nami cały długi dzień - dopiero 10, mimo, że za nami już tyle wzruszeń.
    Read more

  • Day 23

    Tradicion Colca

    August 23, 2018 in Peru ⋅ 🌙 0 °C

    Nasz drugi ulubiony hostel - opcja trochę z wyższej półki niż Chaska w Pisac.
    Tradicion Colca, położony u wjazdu do Yanque, powitał nad otwartą drewnianą bramą, za którą widać było elegancko zaprojektowany ogród. To rzecz naprawdę rzadka w Peru. - o ile wnętrza dla turystów mają na ogół dopracowane, obejścia często po prostu straszą.
    Wygląda na to, że Tradicion Colca był kiedyś starym folwarkiem, którego budynki gospodarcze zostały zaadoptowane na potrzeby hostelu. Można się założyć, że pokoje są w dawnej stajni, a recepcja i restauracja w spichlerzu. Odstawiony na wysoki połysk, robi bardzo przywiteczne wrażenie.
    Obsługa jest bardzo miła, Peruwiańczycy zdublowani z gringos wolontariuszami. Dlatego bez problemu można dogadać się po angielsku zasięgnąć informacji (niestety, wolontariusze są na tyle krótko, że nie we wszystkim się dobrze orientują, a lokalni wolą nie zdradzać sekretów podróżowania).
    Restauracja jest rewelacyjna - niestety dość droga, ale naprawdę warta ceny. Posiłki przygotowywane są w otwartej kuchni, i można nie tylko oglądać jak są przygotowywane, ale też rozmawiać z kucharkami. A wieczorem rozpalany jest żywy ogień, więc kolacja ma także wymiar romantyczny.
    Gdyby ktoś nie miał pomysłu na spędzenie czasu (same Yanque jest wyjątkowo nieciekawe, nawet obowiązkowy Plaza de Armas), hostel oferuje wiele atrakcji (większość dodatkowo płatnych) - basen (w cenie), sauna, jazda konna, i.... Planetarium z obserwatorium, zupełnie zaskakująca atrakcja w takim miejscu.
    Wieczorna sesja astronomiczna składa się z trzech części - oglądania konstelacji "na żywo" opisywanych przez peruwiańskiego eksperta (z tłumaczeniem przez wolontariusza), filmu o budowie układu słonecznego w planetarium (po angielsku albo hiszpańsku, do wyboru), i z oglądania gwiazd przez teleskop, olbrzymią bestię zainstalowaną na dachu planetarium.
    Jeśli ktoś chce podarować sobie odrobinę luksusu, to spokojnie można wybrać się do Tradicion Colca. Jeśli potrzebujesz jeszcze wyższego standardu, to zostaje Colca lodge, które ma na stanie własne ciepłe źródła :) tam nas jednak nie zaniosło, strona internetowa była mniej przekonująca.
    Read more

  • Day 23

    Autokarem do Chivay i Yanque

    August 23, 2018 in Peru ⋅ 🌙 0 °C

    Jako że kolejnym celem podróży jest kanion Colca, najlepszym sposobem na dotarcie tam jest autokar wycieczkowy. Wiemy już, że zdecydowanie wycieczki objazdowe nie odpowiadają nam w najmniejszym stopniu, ale co zrobić. Droga wiedzie przez (oczywiście) Andy, widoki rekompensują więc co nieco uwięzienie w puszce. Do tego jedziemy przez tereny zamieszkałe przez wigonie, wszyscy więc trzymają aparaty w pogotowiu, i wypatrują stąd saren z przerośniętą szyją. Jako, że wigonie dopisują, humor dopisuje również. Po 6 godzinach i jakichś 6 dziesięciominutowych przystankach w punktach widokowych (nie na wigonie, na jeziora i wulkany) docieramy do Chivay, które jest oficjalną bramą do Kanionu.
    I nie zatrzymując się na długo, łapiemy transport do Yanque na (oczywiście) Plaza de Armas. Tradicion Colca, nasze luksusowe miejsce odpoczynku, wita nas serdecznie, a kierowca zapewnia, że za jedyne 150 soli zawiezie nas jutro do mirador Cruz del Condor - czyli na punkt widokowy, z którego widać szybujące kondory. Dziękujemy uprzejmie, ale po 3 tygodniach w Peru, wiemy, że to jest mocno zawyżona cena, taka w sam raz dla gringos, którzy dopiero co wysiedli z samolotu. I rzeczywiście, gospodarze w hostelu pokazują nam gdzie łapać lokalny autobus za 5 soli od osoby, niestety, o 6 rano... Czyli z wymarzonego dnia relaksu z pobudką o późnej, europejskiej porze, niestety nici. No nic, może przynajmniej kondory będą tego warte.
    Read more

  • Day 22

    Titikaka i Puno

    August 22, 2018 in Peru ⋅ ☀️ 13 °C

    Puno jest brzydkie. Niestety, nie da się tego delikatnie określić. Nie aż tak, jak Juliaka, ale niewiele mniej. Juliaka zresztą lekko wstrząsnęła nami wczoraj - tak jak Arequipa przypomina miasto całkiem europejskie, tak Juliaka kojarzy nam się tylko i wyłącznie z Sajgonem, albo innym azjatyckim, totalnie nie zorganizowanym miastem. Auta jadące w każdą stronę jednocześnie, colectivo, moto (czy też tuk-tuki), sprzedawcy ciepłego jedzenia niewiadomego pochodzenia z rożna na środku ulicy, klaksony, huk, spaliny, i sieć kabli wiszących nisko nad jezdnią. Uciekamy stamtąd jak najszybciej. A Puno, choć odrobinę bardziej zorganizowane, ma w sobie tyle uroku co np. Łódź fabryczna albo Płaszów.
    Jednak położone jest wprost bajecznie, nad samym brzegiem jeziora Titikaka. I doskonale wykorzystuje ten fakt, oferując dziesiątki rozmaitych opcji zwiedzenia Titikaka i pływających wysp Uros.
    My też dokładnie w tym celu tu przyjechaliśmy. Początkowo założenie było,że spędzimy noc na jednej z wysp, ale chyba powoli mamy dość folkloru. Z kolei na calodzienną wyprawę, z pobudką o 5.30 też nie mamy siły po długiej drodze. Decydujemy się więc na opcję minimum, czyli popoludniowa 3 godzinna wycieczka po najbliższych wyspach, która można wykupić u nas w hostelu. Jak się okazuje, wybór jest bardzo dobry. Co prawda ewidentne jest, że wszystko co widzimy jest przygotowane dla turystów, ale jest przygotowane dobrze i ciekawie. Wyspa wykonana w całości z tortory jest imponująca, a lokalny szef wyspy opowiada o niej bardzo ciekawie. Z trzciny wykonane jest wszystko - wyspa, domy, łodzie, łóżka, stoły, krzesła - bez mała ubrania i jedzenie też. A, nie, akurat jedzenie tak. Wyspiarze używają niezdrewniałych koncowek trzciny jako podstawy posiłku - coś jak nasze ziemniaki i chleb razem wzięte.
    Dzieci do szkoły podstawowej pływają na sasiednią wyspę (wysp jest ponad 100), i dopiero kiedy idą do szkoły średniej muszą pływać na stały ląd. Mężczyźni zajmują się rybołówstwem, kobiety ogarniają dom, przygotowują posiłki i tkają/ wyszywają. Rodzina mieszka w jednoizbowej chacie, a ze względu na brak ogrzewania (jak tu ogień rozpalić na wyspie z suchej trzciny) w miesiącach zimowych wszyscy śpią w jednym łóżku...
    Po prezentacjach czas na zakupy rękodzieł. Gospodarz w celu ocieplenia przyjaźni polsko - peruwiańskiej (i zachecenia do zakupów) przyspiewuje "wlazł kotek na płotek" i "szła dziwewczka do laseczka" . Jak widać, nasi tu byli. Nie mamy złotówek, ani dość soli, ale na szczęście nie są fundamentalistami, i udaje się nam zakupić łupy za funty brytyjskie - po najmniej korzystnym przeliczniku, jaki istnieje...
    Na kolejną wyspę płyniemy łodzią z tortory (ale wyposażoną w silnik spalinowy), a dodatkową atrakcją jest szczeniak husky, który z przejęcia nie wie, kogo obskakiwać w euforii a kogo gryźć.
    Naszym zdaniem, przez te 3 godziny udało się nam zyskać niezłe pojęcie o życiu na wyspach Uros, wycieczkę zaliczamy więc do bardzo udanych.
    Na zakończenie przeszukujemy internet w poszukiwaniu rekomendowanej restauracji - prawdę mówiąc "menu" mamy już serdecznie dość - i tak trafiamy do peruwianskiego grilla, który mozemy z czystym sumieniem polecić każdemu.
    Read more