Peru Polaki 4x8

August 2018
A 29-day adventure by 4 x 8 nog & Wojtek Read more
  • 45footprints
  • 3countries
  • 29days
  • 182photos
  • 0videos
  • 16.2kkilometers
  • 12.7kkilometers
  • Day 17

    Pumamarka - preinkaskie ruiny

    August 17, 2018 in Peru ⋅ ⛅ 6 °C

    Przed wyjazdem na szlak lekkie spięcie Sylwii z kierowcami - peruwiańskim zwyczajem postanawiają zabrać do naszego busa całą wioskę. Ale Sylwia nie daje sobie w kaszę dmuchać, i wioska zostaje. Zabieramy że sobą tylko "kuzynkę" jednego z kierowców - kuzynka nie kuzynka, ma na plecach przytoczone maleńkie dziecko, więc nie mamy serca odmówić podwózki. Znowu serpentynami docieramy do podnóża pasma, gdzie mamy zwiedzać kompleks pre-inkaskich ruin, Pumamarka, wybudowany w X lub XI w. Ruiny są olbrzymie, zbudowane na planie pumy, jednego z trzech świętych zwierząt w mitologii pre-inkaskiej i inkaskiej. Położone na szczycie jednego wzgórz, wg Sylwii pełniły rolę strażnicy na przecięciu trzech szlaków handlowych. Rozmach i wielkość budowli robią duże wrażenie, wywiązuje się więc czysto akademicka dyskusja o wyższości kultur Ameryki Południowej, Rzymu, i Słowiańskiej. M'n'Ms po chwili znudzone zaczynają brykać, ruszamy więc dalej, przez góry do Ollantaytambo, po pre-inkaskich i inkaskim szlaku. Jak tłumaczy Sylwia, w przeciwieństwie do konkwistadorów, którzy stawiali nowe na ruinach (stworzonych przez siebie), Inkowie, zwłaszcza pod przewodnictwem IX władcy, Pachacutka, istniejące kultury, budowle i system drug gładko i skutecznie wcielali do struktur powstającego imperium, szybko rosnąć w siłę dzięki takiemu systemowi. Kolejna lekcja historii i geografii, a także inżynierii przy tarasach uprawnych, już całkiem inkaskich. Tu Wojtek okazuje się prymusem, bo dogaduje, że kamienie na których opierała się budowa tarasów, oprócz funkcji podporowej i irygacyjnej pełniły również funkcję grzewcze, umożliwiając uprawy przez cały rok na dużych wysokościach - do 4500 m npm! Przy okazji mamy okazję pochwalić się wiedzą zdobytą od kierowcy w Pisac, pewnie stwierdzając, że tarasy służyły nie tylko uprawie przez cały rok, ale także umożliwiały uprawę różnych roślin - na najniższych kukurydza, wyżej ziemniaki, a na samej górze quinoa i jęczmień. Bardzo jesteśmy z siebie dumni, bo okazuje się, że to prawda, a wiedzę nabyliśmy w mieszance hiszpańskiego, Quechua i angielskiego...
    Indianie nie tylko uprawiają rośliny, hodują też owce, byki (tak, byki, nie krowy, co jest zaskoczeniem) i oczywiście lamy.
    Po drodze nawiązujemy więc żywiołowy dialog z owieczkami, zakładając, że "beee beee" znaczy w Quechua to samo co po polsku. Co chyba nie do końca jest prawdą, bo jedna młoda owieczka decyduje się do naszej wyprawy dołączyć. Początkowo jest to dość słodkie, ale szybko zaczynamy się martwić, że nie będzie umiała wrócić do mamy i do stada. W panice zastanawiamy się jak będzie " sio, wracaj" w Quechua, ale w efekcie stawiamy na uniwersalne machanie rękami i klaskanie. Owieczka początkowo patrzy na nas jak na niespełna rozumu, ale potem, smutna, zawraca. A nas po chwili mija kilkuletni chłopczyk pedzacy przed sobą małe stadko owiec, zakładamy więc ze nasza Owieczka nawet jak nie znajdzie stada właściwego, będzie miała zastępcze.
    A my bocznymi drogami docieramy do hostelu w Ollantaytambo, gdzie wypada nasz kolejny przystanek.
    Read more

  • Day 17

    Ollantaytambo i goraca inkaska czekolada

    August 17, 2018 in Peru ⋅ ⛅ 11 °C

    W hostelu wita nas płynnym angielskim Belg, który, ożeniwszy się z Peruwianką pomaga jej prowadzić hostel. I to właśnie sformułowanie jest jak najbardziej właściwe, jako że bez pozwolenia żony nie zrobi absolutnie nic, nawet nie wyda kluczy do uprzednio zarezerwowanego pokoju. Belg cieszy się natomiast, że spotkał Polaków, i chwali jedynym znanym po polsku słowem, sami zgadnijcie jakim.
    Na szczęście peruwianska żona szybko wraca, i możemy zainstalować się w pokojach. Widok z okien znowu obłędny. Byliśmy tacy z siebie dumni, że udaje się nam wybrać przez sieć malowniczo położone gospody i pensjonaty, a to, prawdę mówiąc, żadna sztuka. Co jeden to piękniej położony. Zwracać uwagę natomiast trzeba na wyposażenie - koniecznie gorący prysznic, najlepiej gazowy, bo elektryczne różnie działają. I jeszcze, idealnie, choć to luksus niebywały i rzadko występujący, ogrzewanie. Tu spełniony jest warunek pierwszy, po pierwsze więc - gorący prysznic. Po drugie - obiad. M'n'Ms domagają się pizzy, ruszamy więc do centrum w poszukiwaniu takowej.
    Pizzerie są w zasadzie na każdym kroku, w dodatku wyposażone w profesjonalne, piękne piece opalane drewnem, idziemy więc pełni nadzieji. Niestety... Peruwiańczycy nie odkryli, że pizzę w piecu trzeba podtrzymać wystarczająco długo, żeby upiekło się ciasto, a nie tylko, żeby stopił się ser... Czego jednak nie robi się z głodu. Pochłaniamy....
    W pizzerii spotykamy się z Sylwią, która nie tracąc czasu sprawdza inne hotele na potrzeby przyszłych wycieczek, i zaczynamy kolejną lekcję historii inkaskiej.
    Spacerem ruszamy do ruin, a Wojtek do hotelu, odsypiać chorobę, i dosuszać ciuchy w miarę możliwości.
    Ruiny są piękne i ogromne, znowu położone na skrzyżowaniu szlaków, znowu zbudowane na miejscu istniejących pre-inkaskich budowli. Podobają się nam bardzo, i wrażenie robią większe niż te w Pisac, może dlatego, że w całości położone na jednej górze, dają się na raz ogarnąć spojrzeniem. Sylwia wprowadza nas w tajniki inkaskiej architektury, uwzględniającej elementy przeciw - sejsmiczne, i techniki przechowywania żywności, w olbrzymich spichlerzach, starannie zaprojektowanych, by umożliwić cyrkulację powietrza. Po dwóch świątyniach, słońca i księżyca, wspinaczce na tarasy i 2 godzinach zwiedzania, M'n'Ms mają trochę już dość, i nie robi na nich nawet wrażenia, że budowla była jednocześnie obserwatorium astronomicznym, skonstruowanym tak, że o wschodzie słońca w dniu przesilenia promienie padają wzdłuż dokładnie zaprojektowanego szlaku przez szereg rzeźb i okien prosto do świątyni słońca.
    Przenosimy się więc do muzeum czekolady, zaraz przy wejściu do ruin, gdzie nastroje wyraźnie się poprawiają.
    Na dzień dobry (w zasadzie na dobry wieczór) kosztujemy 8 różnych gatunków czekolady, o różnej zawartości kakao, z przyprawami, i z różnych odmian kakaowca. Najlepsza jest zdecydowane lokalna odmiana peruwiańska, nie eksportowana nigdzie, super intensywna w smaku. A w ramach otwierania na świat, czekoladę serwuje nam Francuz, biegle mówiący po angielsku. M'n'Ms od razu wyczuły bratnią duszę ( czy może ofiarę) i prowadzą zażartą dyskusję o czekoladzie, podróżowaniu i Peru. Po degustacji wstępnej przechodzimy do pijalni czekolady, gdzie można wybrać czekoladowy deser. W czasie (długiego, czas peruwiański) oczekiwania, oglądamy film relacjonujący produkcję czekolady, od ziaren kakaowca. M'n'Ms zafascynowane, nie wiadomo, czy tematem, czy faktem, że pierwszy raz od długich tygodni widzą telewizor.
    Czekolada jest wspaniała, gęsta, w zasadzie w sam raz do smarowania. Niestety, zamawialiśmy po hiszpansku, więc wszyscy dostali gorzką, a nie mleczną. Mnie to w graj - tak chciałam, ale M'n'Ms rozczarowane, i mówią, że w krakowskiej Prowincji czekolada jest lepsza. Mimo tego orzekają, że musimy jeszcze wrócić zabierając Wojtka, więc chyba nie było najgorzej.
    W hostelu czeka nas miła niespodzianka - Sylwia uzgodniła z Pania Peruwianką, że ta wybierze nasze ciuchy, wysuszy na słońcu, jako że suszarki nie ma, i przyniesie do nas do pociągu kiedy będziemy wracać z Machu Picchu za dwa dni. Czysty zysk - nie dość, że wysuszymy zapyziałe ciuchy, to jeszcze będzie lżej wędrować. Zgodzilibyśmy się za każde pieniądze. Do tego możemy cześć bagażu odesłać z kierowcą do Cuzco, do odbioru po powrocie. Więc, zgadnijcie co, niespodzianka, znowu pełne przepakowanie plecaków na dobranoc...
    W końcu, padnięci, usypiamy przy szumie ( albo może prawdziwej wg Mieszka : ryku) strumyka. Pobudka o 4.30...
    Read more

  • Day 18

    Inca trail, dżungla i gorące źródła

    August 18, 2018 in Peru ⋅ ⛅ 16 °C

    Wyjazd o 5 rano. Dzięki uprzejmości gospodarzy suchy prowiant w ramach śniadania do ręki przed podróżą. Nowy busik zjeżdża punktualnie, a w nim Sylwia, i dołączająca do nas na ostatnie dwa dni Patrycja z Gallway w Irlandii. Jesteśmy ledwie przytomni że zmęczenia, ale Patrycja ma gorzej - wyruszyła z Cuzco o 2 nad ranem...
    Ale widoki warte są wszelkich poświęceń. Wschód słońca nad Andami jest po prostu boski. I tu, po raz kolejny, odsyłam do zdjęć 😁. Mimo męczącej choroby wysokościowej, a może lokomocyjnej, na jednym z postojów odprawiamy Sun Salutation, (czy raczej wolną interpretację tejże) wykorzystując jogę do rozciągnięcia zmaltretowanych po trekingu mięśni.
    Na szczęście nie płoszy to Patrycji, najwyraźniej nasze poczucie humoru jest dopasowane 😁.
    Po 4.5 h jazdy ciągle w dół docieramy do dżungli wysokiej ( OK. 1500 m npm), i po raz kolejny wita nas znak "Inca trail" nie wiedząc czemu ozdobiony czaszką jakiegoś wcale nie małego przeżuwacza, zapewne lamy. Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją - a może memento mori?
    I bez przygrywki, ruszamy ostro w górę. Pełne słońce, wilgotność powietrza jakieś 200% (tak naprawdę ok. 65%), a ze względu na komary i meszki mamy długie rękawy i długie nogawki. Do rozpuszczenia jeden krok - a każdy jeden pod górę. Roślinność nie jest co prawda aż tak rozbuchana jak (wyobrażamy sobie) w dżungli niskiej, ale i tak bije na głowę wszystko co widzieliśmy do tej pory. Kawa, awokado, mango, papaje i ananasy rosną w zasadzie jak chwasty. Do tego plantacje koki (niby nielegalne, ale nikomu nie zależy, żeby je likwidować) i roślinki przypominające wyglądem marihuanę.
    Mijamy gospodarstwo agroturystyczne, w którym turysci uczą się wytwarzać czekoladę, i mimo tesknego wzroku M'n'Ms pniemy się dalej w górę. Po dwóch godzinach naprawdę morderczego marszu, wypiciu całej wody, i wyczerpania wszystkich pomysłów podniesienia morale, docieramy na szczyt. Tam wita nas gospodyni z mrożonymi sorbetami z mango, za które oddalibysmy lekka ręką duszę. Na szczęście gospodyni życzy sobie tylko 1 sol za sorbet, zachwyceni staramy się więc rozsądnie sączyć je po odrobinie, a nie pożreć w całości. Kiedy po sorbetach i odpoczynku w cieniu powoli wracamy do siebie, a M'n'Ms odzyskują normalne kolory, kolejna niespodzianka. W raju sorbetowym, przy stole w ogrodzie pod markizą, z widokiem ( blisko) na dżunglę, kwiaty i motyle, a (dalej) na horyzoncie na Andy, będziemy jeść obiad, przygotowany przez sorbetowwą gospodynię.
    Smakuje rewelacyjnie, zresztą nie ma się co dziwić, wszystko właściwie z ogródka lub dżungli, sweżuteńkie. A sceneria tylko poprawia apetyt.
    Po obiedzie droga prosto w dół, do naszego busika, który częściowo przez bezdroża zawodzi nas do ciepłych źródeł. Mimo tego, że jeszcze niedawno dalibyśmy się posiekać za zimny prysznic dla ochłody, perspektywa relaksu w ciepłej wodzie zwycięża, i już po chwili wszyscy zanurzamy się w najcieplejszym basenie.
    Na zakończenie dnia kolejna niespodzianka. Busik dowozi nas do zakończenia drogi, dalej tylko na piechotę. Jak mówi Sylwia - bez problemu, to tylko 2 godzinki. "Zapomina" tylko dodać, że w te 2h mamy przejść 10 km z pełnym obciążeniem...a jest prawie 5 po południu...
    Start wyjątkowo paskudny - ostro pod górę. Po 20 min ostrej wspinaczki dysząc i promieniując ciepłem wychodzimy na trasę. I tam dopiero zaczyna się rzeczone 10km.
    .
    .
    .
    Daliśmy radę :) choć pod koniec z desperacji śpiewaliśmy w głos szanty, i planowaliśmy gry komputerowe. Za to bonusem były świetliki rozbłyskujące w ciemnościach na zakończenie naszej bohaterskiej wędrówki, które nie dość, że pięknie przywitały nas a Agua Calientes, to jeszcze odwróciła uwagę od marszu w krytycznym momencie.
    Do hotelu musieliśmy jeszcze przedrałować przez całą długość Agua Calientes ( a długie jest) i oczywiście pod górkę.
    Dlatego informacji, że pobudka o 3, żeby stanąć w kolejce do autobusu przed 4 rano nie przyjęliśmy z entuzjazmem....Aż widząc nasze wymęczone miny Sylwia zgodziła się przesunąć start o 15 min...
    Padamy do łóżek, z założeniem przespania jak najdluzszego czasu, a tu ledwie przykładamy głowę do poduszki, nad nami stuk...stuk stuk.....stuk stuk stuk...stuk stuk... I chwilą ciszy. OK, ktoś coś upuścił, śpimy. A tu stuk... Stuk stuk...stuk stuk stuk....
    Po 5 razie Wojtek nie wytrzymuje, i idzie sprawdzić co się dzieje. Wizja stukow przez cała noc jest z lekka przerażająca.
    Okazuje się, że właściciel hotelu robił pranie, a ze mu się nudziło, to dla urozmaicenia grał w kosza...
    Uff, wreszcie cisza, idziemy spać
    Read more

  • Day 19

    Machu Picchu

    August 19, 2018 in Peru ⋅ ⛅ 20 °C

    Pobudka o 3.30, wychodzimy o 4.00. M'n'Ms nieprzytomne, my też nie bardzo. Humoru nie poprawia fakt, że całe to heroiczne wstawanie jest tylko po to, by stanąć w półtora godzinnej kolejce do autobusu...można zamiast stać w kolejce drałować pod górę 2 godziny, ale ze Sylwia stanowczo odradza, stoimy w kolejce. Znowu, nasz heroizm jest umniejszony przez fakt, że przed nami w kolejce stoi że dwieście osób, ( to pewnie ci, którzy nie wynegocjowali 15 min dłużej), a za nami szybko ustawia się kolejne kilkaset.
    Punktualnie o 5.15 zaczynają podjeżdżać busy, jeden za drugim, około 20. Punktualnie o 5.30 zaczynają dojeżdżać w stronę Machu Picchu, z pierwszymi, najwytrwalszymi pasażerami.
    Po pół godzinie dojeżdżamy, razem z nami przewodnik wynajęty przez Sylwię (w Machu Picchu trzeba mieć specjalną licencję). Sylwia wraca do Agua Calientes, upewniwszy się, że ekipa wejdzie razem na tą samą godzinę (Patrycja ma bilety na inną), a my zaczynamy zwiedzanie.
    I od razu jest jasne, że wczesne wstawanie miało absolutny i głęboki sens. Nie tyko dlatego, że jesteśmy jednymi z pierwszych zwiedzających. Co ważniejsze, Machu Picchu tonie w chmurach, które wraz ze wstawającym słońcem rozstępują się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odsłaniając to jeden, to drugi szczyt, to fragmenty ruin. Wszyscy jesteśmy oszolomieni, i strzelamy zdjęcia aż grzeją się migawki. Do tychże zdjęć odsyłam, bo jak wiadomo, jeden obraz. .. A my mamy ich setki, lekką ręką licząc.
    Przewodnik ewidentnie jest patriotą, i z przejęciem opowiada o kulturze Inków, o historii odkrycia Machu Picchu, i o historii Imperium. Do tego jest doskonale zsynchronizowany z aurą, i za każdym razem gdy dochodzimy na kolejny punkt widokowy, mgły się podnoszą i odkrywa bajkowy krajobraz.
    Nietrudno wyobrazić sobie wzruszenie i euforię odkrywców Machu Picchu, kiedy ich oczom odsłoniły się ruiny, schowane przez 500 lat w zakolu rzeki Urubamba, głęboko w dolinie między Andami porośniętymi dzunglą. Sceneria prosto z Poszukiwaczy Zaginionej Arki, i każdy z nas czuje się w głębi serca Indianą Jonesem. Nawet Maya zastanawia się, czy nie porzucić kariery weterynarza na rzecz archeologii 😀.

    Po dwóch godzinach kończymy zwiedzanie, i mamy jedyną w tym dniu okazję skorzystania z toalety. Perspektywa przerażająca, bo jest 8 rano, a planujemy wrócić na 5... Takie są jednak nowe przepisy na Machu Picchu, i dopóki turyści nie będą głośno protestować, tak zostanie..

    Naszym kolejnym celem jest szczyt Machu Picchu - starej góry. Wyższy z dwóch górujących nad ruinami (ten drugi to Huayna Picchu, młoda Góra) wybierany jako cel wędrówki zdecydowanie rzadziej. Ale, jak mówi Sylwia, zdecydowanie bardziej warty zachodu, z cudowna panoramą, a wspinaczka to sama przyjemność. Jak bardzo definicje przyjemności mogą się różnić dowiadujemy się już niebawem, ale pierwszym wezwaniem jest wejście przez bramki całą grupą, razem z Patrycją, której bilet udało się kupić tylko na wcześniejszą godzinę. Mimo, że przewodnik zapewniał, że wszystko jest załatwione, początkowo sprawa wyglada beznadziejnie. Pani na bramce nie widziała, nie słyszała, nic nie chce wiedzieć, i ani proszące " por favor", ani próba skontaktowania się z managerem nie wydają się przynosić skutku. Na szczęście nagle Pani mięknie, i decyduje, że możemy wejść razem. Z przyczyn dla nas niezrozumiałych, ale nie dywagujemy, tylko muchos gracias i adios ruszamy w górę.

    Po kamiennych schodach.
    Bardzo wyskokich.
    Bardzo ostro w górę.
    W piekielnym upale.
    I zabijającej wilgotności.
    Bardzo ostro w górę.

    Najpierw przerwa na, jak się później okazało, całkowicie nielegalne śniadanie. Otóż w Machu Picchu nie można nie tylko korzystać z toalety, ale także jeść. Teoretycznie to wymóg UNESCO, w praktyce sposób na skrócenie pobytu turystów w ruinach. Jako, że rozlozylismy się z piknikiem na schodach, gdzie nie dociera żaden strażnik, posilamy się bez przeszkód. Później, bliżej ruin, wyciągniecie kanapki z plecaka aktywuje strażników, i prowadzi do bardzo nieprzyjemnych konfrontacji. Pozytywem jest niewątpliwie idealna czystość w ruinach i w okolicach, każdy je w ukryciu, i chowa najmniejsze ślady zbrodni :)

    Po śniadaniu dalsza część wspinaczki.

    Po kamiennych schodach.
    Bardzo wyskokich.
    Bardzo ostro w górę.
    W piekielnym upale.
    I zabijającej wilgotności.
    Bardzo ostro w górę

    Dotarliśmy!
    I było warto.
    Na górze euforia, endorfiny po takim wysiłku robią swoje, czujemy że teraz możemy wszystko, gory przenosić, Machu Picchu odbudować, czego tylko dusza zapragnie. W ramach euforii robimy kolejne kilkaset zdjęć Machu Picchu, doliny, gór, Urubamby i dżungli.

    I już trzeba schodzić - znów po piekielnych kamiennych schodach. Przewodnik mówił, że Inkowie byli niskiego wzrostu. Jeśli tak, to żeby chodzić po tych schodach, musieli chyba używać haków, raków i czekana...

    Po krótkim odpoczynku na tarasach ( i ścięciach ze straznikami, na tarasach dzieciom leżeć nie wolno) zegnamy się z Patrycją, która od jutra wyrusza Ollantaytambo do Lares, i planujemy podarować sobie i naszym nogom odrobinę luksusu, i zjechać busikiem (za jedyne $40). Ale po wyjściu czeka nas przykra niespodzianka, kolejka do busów szacowana jest na jakieś 3 godziny. Mimo gorących protestów drużyny decydujemy się schodzić na nogach ( a jakże, po schodach), co ma nam zająć 1.5 h.

    Wymęczeni, ale bardzo usatysfakcjonowani dniem i własną dzielnoscią docieramy do hostelu, by odebrać bagaż.
    Teraz już tylko szybki obiad (menu), dostać się do właściwego pociągu (co nie jest takie łatwe jakby się mogło wydawać, bo tłumy walą dzikie, a pociągi na raz podjeżdżają trzy, dla utrudnienia osobne dla Peruwiańczyków i turystów). Jak się okazuje najważniejszy jest nr pociągu, a nie godzina odjazdu. Nr wywołują oczywiście po hiszpańsku. Na szczęście jakiś miły i przytomny pasażer powtarza krzycząc po angielsku. Żegnamy się z Sylwią, i mimo stresu (a może właśnie dzięki niemu) przebijamy do właściwego wagonu.
    W Ollantaytambo przed dworcem spotykamy Panią Peruwiankę z hostelu, która zgodnie z obietnicą przyniosła nam nasze pranie, i przedzierając się przez tłum taksówkarzy siadamy w colectivo do Cuzco.
    Koniec treku, ale tylko chwilowa przerwa w przygodzie - pojutrze ruszamy na tęczową górę.
    Read more

  • Day 21

    Inkaski most z trawy, tęczowa góra i ...

    August 21, 2018 in Peru ⋅ 🌙 11 °C

    Do Puno!
    Dzisiejszy dzień był tak po prawdzie dniem tranzytu, urozmaiconego oglądaniem przepięknych zakątków ukrytych w dolinach i szczytach Andow.
    Kierowca załatwiony przez nieocenioną Sylwię podjechał pod nas o 6 rano, budząc zawiść wszystkich pozostałych back-pakerow ustawionych przed kazda brama wzdłuż naszej uliczki. Cóż, życie w Ameryce Południowej zaczyna się bardzo wcześnie, prawdę mówiąc 6 rano to już niemal południe. I wszyscy wybierający się na zwiedzanie nie mają wyjścia, muszą wstawać z kurami. A na San Blas same hostele, i sami zwiedzający, stąd o świcie grupki z wyladowanymi plecakami przed każdą bramą, tworzący dość specyficzny i bardzo sympatyczny klimat.
    Pierwszy przystanek ( po niesamowicie urokliwej drodze przez Andy) - most inkaski z trawy. Nieprawdopodobne przedsiewziecie, most jest wykonany wyłącznie z trawy i patykow, i odbudowywany co roku od stuleci, umożliwia skrócenie drogi przez kanion. 30 metrów długa plecionka z trawy wisi nad kanionem przez rok, w chwili obecnej głównie w celach turystycznych, jako że most drogowy jest 200 m dalej. Ale przez stulecia przeprowadzał trakt inkaski w poprzek doliny, niosąc ludzi, towary, i stada jucznych lam.
    Most jest tradycyjnie odbudowywany w czerwcu (zajmuje to ponoć 3 dni! Choć liny na most są wyplatane we wszystkich okolicznych wioskach przez cały poprzedzający miesiąc), dlatego w kwietniu i w maju przejście po nim wymaga nie lada odwagi. My na szczęście przechodzimy w sierpniu, więc wszystkie liny są w znakomitej kondycji. W połowie mostu mniej więcej zachwyca niesamowity widok na rzekę i kanion, całkowicie ukryty przed wzrokiem stojących na brzegu. Wycieczka warta jest tego widoku, nawet w porze deszczowej i w maju!
    Dalej Franco (nasz kierowca) zabiera nas do niezbyt dobrze znanego pasma gór tęczowych, odkryte o przez Sylwię. Co prawda nie aż tak wysokie jak Ausangante, bo tylko 5200 m npm, ale po pierwsze - dla nas to dobrze, bo choroba wysokościowa nie odpuszcza, a po drugie, ważniejsze, pasmo jest nieznane turystom. Dzięki temu mamy okazję podziwiać piękno tych gór w zasadzie w samotności, zamiast w tłumie turystów jak na Morskim Oku. M'n'Ms niezmordowanie dociekają skąd takie kolory skał. Odgrzebujemy resztki wiedzy z czasów szkoły i studiów - czerwony: żelazo, żółty : siarka, zielony: miedź. Ale, kurcze, fioletowy??? No nic. Trzeba będzie doczytać.
    I znowu mamy niesamowite szczęście do pogody, choć czarne chmury straszą, i zbierają się nad okolicznych szczytami z każdej strony, my cały czas idziemy w dziurze w chmurach i w słońcu. Trochę oszukane to wyjście, dowiezieni zostaliśmy na 4800, i z tej wysokości "atakujemy" szczyt. Ale ze względu na odległość od cywilizacji inaczej się tego zorganizować nie dało...
    Trochę deprymująco, całą drogę pod górę towarzyszy nam stareńka Peruwianka, która usilnie próbuje nam coś wytłumaczyć w Quechua. Niestety, nie rozumiemy ani w ząb, sole też wszystkie zostawiliśmy w samochodzie. Nie wiemy, czy próbuje nam coś sprzedać, czy coś ważnego powiedzieć, ale podąża za nami krok w krok. Dopiero przed samą przełęczą nas porzuca, a my dalej nie mamy pojęcia o co chodziło.
    Na przełęczy okazuje się, że jednak dobrze, że trekking is udany, bo choroba wysokosciowa daje się we znaki części drużyny, i ta część na 4950 dociera mocno zziajana i na bezdechu.
    Duch w narodzie jednak jest wielki, i postanawiamy postawić stopę na 5000, wśród skalistych zębów sterczących w niebo wśród ( wiecznego?) śniegu. Co, wg GPSa udaje się nam po pół godzinie 😁😁😁. Widok jest fantastyczny, zgodnie z zapewnieniani Sylwii tęczową Góra jest nie jedna, a całe rozległe pasmo miesiące się wszystkimi kolorami tęczy ( choć głównie czerwonym).
    Z uwagi na zdrowie zbieramy się z 5000 natychmiast, i wracamy w bardziej przyjazne rejony, obfotografowując po drodze wszystkie odcienie górskiej tęczy.
    Kierowca dowozi nas do Sicuani, miejsca naszej przesiadki na colectivo - i po 4 godzinach w dusznym busie, z bardzo sprawną przesiadka w Juliace ( kierowca colectivo tak się przejął gringos z dwójką dzieci, że dowiózł nas dosłownie przed kolejnego busa) docieramy do Puno, którego rozświetlona panorama lekko szokuje wielkością. Spodziewaliśmy się maleńkiej wioseczki, a tu, z nienacka, wyrasta przed nami metropolia. I znowu rewelacyjny zbieg okoliczności, doceniany tym bardziej że względu na nocną porę, przystanek colectivo jest bezpośrednio na wprost drzwi hostelu. Uznajemy, że sprawność " podróżowanie na sposób lokalny" zdobyliśmy z wyróżnieniem.
    Read more

  • Day 22

    Titikaka i Puno

    August 22, 2018 in Peru ⋅ ☀️ 13 °C

    Puno jest brzydkie. Niestety, nie da się tego delikatnie określić. Nie aż tak, jak Juliaka, ale niewiele mniej. Juliaka zresztą lekko wstrząsnęła nami wczoraj - tak jak Arequipa przypomina miasto całkiem europejskie, tak Juliaka kojarzy nam się tylko i wyłącznie z Sajgonem, albo innym azjatyckim, totalnie nie zorganizowanym miastem. Auta jadące w każdą stronę jednocześnie, colectivo, moto (czy też tuk-tuki), sprzedawcy ciepłego jedzenia niewiadomego pochodzenia z rożna na środku ulicy, klaksony, huk, spaliny, i sieć kabli wiszących nisko nad jezdnią. Uciekamy stamtąd jak najszybciej. A Puno, choć odrobinę bardziej zorganizowane, ma w sobie tyle uroku co np. Łódź fabryczna albo Płaszów.
    Jednak położone jest wprost bajecznie, nad samym brzegiem jeziora Titikaka. I doskonale wykorzystuje ten fakt, oferując dziesiątki rozmaitych opcji zwiedzenia Titikaka i pływających wysp Uros.
    My też dokładnie w tym celu tu przyjechaliśmy. Początkowo założenie było,że spędzimy noc na jednej z wysp, ale chyba powoli mamy dość folkloru. Z kolei na calodzienną wyprawę, z pobudką o 5.30 też nie mamy siły po długiej drodze. Decydujemy się więc na opcję minimum, czyli popoludniowa 3 godzinna wycieczka po najbliższych wyspach, która można wykupić u nas w hostelu. Jak się okazuje, wybór jest bardzo dobry. Co prawda ewidentne jest, że wszystko co widzimy jest przygotowane dla turystów, ale jest przygotowane dobrze i ciekawie. Wyspa wykonana w całości z tortory jest imponująca, a lokalny szef wyspy opowiada o niej bardzo ciekawie. Z trzciny wykonane jest wszystko - wyspa, domy, łodzie, łóżka, stoły, krzesła - bez mała ubrania i jedzenie też. A, nie, akurat jedzenie tak. Wyspiarze używają niezdrewniałych koncowek trzciny jako podstawy posiłku - coś jak nasze ziemniaki i chleb razem wzięte.
    Dzieci do szkoły podstawowej pływają na sasiednią wyspę (wysp jest ponad 100), i dopiero kiedy idą do szkoły średniej muszą pływać na stały ląd. Mężczyźni zajmują się rybołówstwem, kobiety ogarniają dom, przygotowują posiłki i tkają/ wyszywają. Rodzina mieszka w jednoizbowej chacie, a ze względu na brak ogrzewania (jak tu ogień rozpalić na wyspie z suchej trzciny) w miesiącach zimowych wszyscy śpią w jednym łóżku...
    Po prezentacjach czas na zakupy rękodzieł. Gospodarz w celu ocieplenia przyjaźni polsko - peruwiańskiej (i zachecenia do zakupów) przyspiewuje "wlazł kotek na płotek" i "szła dziwewczka do laseczka" . Jak widać, nasi tu byli. Nie mamy złotówek, ani dość soli, ale na szczęście nie są fundamentalistami, i udaje się nam zakupić łupy za funty brytyjskie - po najmniej korzystnym przeliczniku, jaki istnieje...
    Na kolejną wyspę płyniemy łodzią z tortory (ale wyposażoną w silnik spalinowy), a dodatkową atrakcją jest szczeniak husky, który z przejęcia nie wie, kogo obskakiwać w euforii a kogo gryźć.
    Naszym zdaniem, przez te 3 godziny udało się nam zyskać niezłe pojęcie o życiu na wyspach Uros, wycieczkę zaliczamy więc do bardzo udanych.
    Na zakończenie przeszukujemy internet w poszukiwaniu rekomendowanej restauracji - prawdę mówiąc "menu" mamy już serdecznie dość - i tak trafiamy do peruwianskiego grilla, który mozemy z czystym sumieniem polecić każdemu.
    Read more

  • Day 23

    Autokarem do Chivay i Yanque

    August 23, 2018 in Peru ⋅ 🌙 0 °C

    Jako że kolejnym celem podróży jest kanion Colca, najlepszym sposobem na dotarcie tam jest autokar wycieczkowy. Wiemy już, że zdecydowanie wycieczki objazdowe nie odpowiadają nam w najmniejszym stopniu, ale co zrobić. Droga wiedzie przez (oczywiście) Andy, widoki rekompensują więc co nieco uwięzienie w puszce. Do tego jedziemy przez tereny zamieszkałe przez wigonie, wszyscy więc trzymają aparaty w pogotowiu, i wypatrują stąd saren z przerośniętą szyją. Jako, że wigonie dopisują, humor dopisuje również. Po 6 godzinach i jakichś 6 dziesięciominutowych przystankach w punktach widokowych (nie na wigonie, na jeziora i wulkany) docieramy do Chivay, które jest oficjalną bramą do Kanionu.
    I nie zatrzymując się na długo, łapiemy transport do Yanque na (oczywiście) Plaza de Armas. Tradicion Colca, nasze luksusowe miejsce odpoczynku, wita nas serdecznie, a kierowca zapewnia, że za jedyne 150 soli zawiezie nas jutro do mirador Cruz del Condor - czyli na punkt widokowy, z którego widać szybujące kondory. Dziękujemy uprzejmie, ale po 3 tygodniach w Peru, wiemy, że to jest mocno zawyżona cena, taka w sam raz dla gringos, którzy dopiero co wysiedli z samolotu. I rzeczywiście, gospodarze w hostelu pokazują nam gdzie łapać lokalny autobus za 5 soli od osoby, niestety, o 6 rano... Czyli z wymarzonego dnia relaksu z pobudką o późnej, europejskiej porze, niestety nici. No nic, może przynajmniej kondory będą tego warte.
    Read more

  • Day 23

    Tradicion Colca

    August 23, 2018 in Peru ⋅ 🌙 0 °C

    Nasz drugi ulubiony hostel - opcja trochę z wyższej półki niż Chaska w Pisac.
    Tradicion Colca, położony u wjazdu do Yanque, powitał nad otwartą drewnianą bramą, za którą widać było elegancko zaprojektowany ogród. To rzecz naprawdę rzadka w Peru. - o ile wnętrza dla turystów mają na ogół dopracowane, obejścia często po prostu straszą.
    Wygląda na to, że Tradicion Colca był kiedyś starym folwarkiem, którego budynki gospodarcze zostały zaadoptowane na potrzeby hostelu. Można się założyć, że pokoje są w dawnej stajni, a recepcja i restauracja w spichlerzu. Odstawiony na wysoki połysk, robi bardzo przywiteczne wrażenie.
    Obsługa jest bardzo miła, Peruwiańczycy zdublowani z gringos wolontariuszami. Dlatego bez problemu można dogadać się po angielsku zasięgnąć informacji (niestety, wolontariusze są na tyle krótko, że nie we wszystkim się dobrze orientują, a lokalni wolą nie zdradzać sekretów podróżowania).
    Restauracja jest rewelacyjna - niestety dość droga, ale naprawdę warta ceny. Posiłki przygotowywane są w otwartej kuchni, i można nie tylko oglądać jak są przygotowywane, ale też rozmawiać z kucharkami. A wieczorem rozpalany jest żywy ogień, więc kolacja ma także wymiar romantyczny.
    Gdyby ktoś nie miał pomysłu na spędzenie czasu (same Yanque jest wyjątkowo nieciekawe, nawet obowiązkowy Plaza de Armas), hostel oferuje wiele atrakcji (większość dodatkowo płatnych) - basen (w cenie), sauna, jazda konna, i.... Planetarium z obserwatorium, zupełnie zaskakująca atrakcja w takim miejscu.
    Wieczorna sesja astronomiczna składa się z trzech części - oglądania konstelacji "na żywo" opisywanych przez peruwiańskiego eksperta (z tłumaczeniem przez wolontariusza), filmu o budowie układu słonecznego w planetarium (po angielsku albo hiszpańsku, do wyboru), i z oglądania gwiazd przez teleskop, olbrzymią bestię zainstalowaną na dachu planetarium.
    Jeśli ktoś chce podarować sobie odrobinę luksusu, to spokojnie można wybrać się do Tradicion Colca. Jeśli potrzebujesz jeszcze wyższego standardu, to zostaje Colca lodge, które ma na stanie własne ciepłe źródła :) tam nas jednak nie zaniosło, strona internetowa była mniej przekonująca.
    Read more

  • Day 24

    Kondory w Colca Canyon

    August 24, 2018 in Peru ⋅ ☀️ 17 °C

    Pomimo wielokrotnych obietnic, że już nie będzie wstawania przed świtem, po raz kolejny musimy negocjować z M'n'Ms pobudkę o 5 rano. Niestety, kondory mają swoje prawa i swój rozkład lotów, a dojechać do nich trzeba. W Tradicion Colca też się do kondorów dostosowują, i zaczynają podawać śniadanie o 5.30. Już poprzedniego dnia sprawdziliśmy możliwości dotarcia do Mirador de Cruz des Condors, i wszyscy zapewniają, że najlepiej będzie złapać lokalny autobus kursowy o 6 am może 6.30. Zatrzymuje się czasami na placu głównym, ale dla pewności najlepiej łapać go koło cmentarza przy głównej drodze. No nic, jesteśmy w Peru, działamy jak Peruwiańczycy.
    Jesteśmy przy głównej drodze na wysokości cmentarza punkt 6, na wypadek gdyby autobus jechał punktualnie. Świt nad Andami jest (jak zwykle) piękny, droga i okolica puściusieńkie.
    Towarzystwa dotrzymuje nam peruwiański szczeniak - kundelek, który już wczoraj towarzyszył nam przy zakupach, a dziś od samego świtu czekał chyba na nas przy hostelu. W każdym razie zameldował się w pełnej gotowości jak tylko przekroczyliśmy bramę. Dobrze, że jest, ubarwia nam czekanie bawiąc się z M'n'Ms i posłusznie gryząc wszelkie patyki które uda się im znaleźć w okolicy.
    Koło 6.20 pojawia się lokalny mieszkaniec, i z zaciekawieniem patrzy co też szaleni gringos robią o tej porze przy drodze. Z dialogu Quechua- hiszpansko-angielsko- polskiego jasno wynika, że mówi: "Panocku, a co żesz wy tu robicie, kiej autobusów juz od zaprzeszłego roku najstarsi we wsi nie widzieli? Tylko transport turistico, z plaza de Armas, Panocku. A żesz te innastrańce durne, widzieliście wy..."
    I w istocie, po chwili wsiada do auta kolegi.
    Nie zrażeni czekamy dalej, w końcu są szanse ze nie zrozumieliśmy do końca, i np mówił że się zmienił rozkład i w soboty autobusy jeżdżą później. W rzeczy samej, z zza zakrętu wyłania się autobus jak malowany, machamy więc na 8 rąk, a kierowca odmachuje wesoło i bynajmniej nie zwalnia...najwyraźniej nie jest to autobus kursowy, tylko z jakąś wycieczką. Jest 6.45. Poddajemy się i idziemy negocjować transport turistico. Taksówek jest do wyboru na Plaza de Armas 4, ale jeden z kierowców wyskakuje zdecydowanie najszybciej, i zgadza się opuścić z ceny 20 soles. Machamy ręką, w końcu chodzi o kondory, i wsiadamy. 7.00 ruszamy. Jeszcze tylko rejestracja nas, numerów paszportów, i upewnienie się że będziemy kupować billeto turistico - cholera, mieliśmy nadzieję, że nie, strasznie drogo te kondory nas wyjdą...
    Tak jak Yanque nie robi jakoś wielkiego wrażenia, zaraz za wioską wjeżdżamy na dobre w kanion, który jest, prawdę mówiąc, oszałamiający. Tak jak koło Cuzco tu też Andy zlocą się i mienią, ale do tego potrzaskane są kanionami i szczelinami w nieprawdopodobnie malowniczy sposób, a uroku dodają kolorowe (białe, żółte i zielone) pola uprawne w dnie Kanionu i w poprzek doliny, poprzednie lane kamiennymi murkami. A na horyzoncie co i rusz pluje dymem wulkan Sabancaya. Prawdę mówiąc, widząc ile dymu produkuje, trudno wierzyć w decydujący wkład ludzkości w globalne ocieplenie. Sabancaya robi, i to w zasadzie bez przerwy, iście krecią robotę, za nic mając porozumienia w Tokio i w Paryżu.
    Kierowca uczynnie chce zatrzymywać się na wszystkich punktach widokowych (a widoki zaiste zapierają dech w piersiach w mgłach poranka), ale poganiamy go: do kondorów, do kondorów. Bestie wg wszelkich relacji latają pomiędzy 7 i 9, a za nic nie chcemy ich przegapić.
    Mijamy punkt poboru myta, niestety nie da się go uniknąć, ale jest tak pięknie, że jeśli tylko przyczyni się to do utrzymania kanionu, to warto zapłacić.
    I w końcu docieramy na mirador - jako jedni z pierwszych w tym dniu. Kondorów brak, nic nie lata, nic nie siedzi na skałach. Jesteśmy wcale nie lekko zaniepokojeni, że dzisiaj zastrajkowaly. Może za silny wiatr, może im za zimno, może nie mają nastroju...
    Platformy widokowe ciągną się wzdłuż Kanionu idziemy więc wzdłuż ścieżki, trochę, by się rozgrzać, trochę by sprawdzić, czy niżej też ich nie ma. Nie ma. Znajdujemy za to znak na mirador de cura- żartujemy więc, choć trochę przez łzy, że może choć kury zobaczymy.
    Przychodzą Peruwianczycy ze słodyczami, lamami i wyrobami ludowymi, jak zawsze gotowi nieba turystom przychylić, ale nawet lamy nie budzą wielkiego entuzjazmu tym razem.
    I nagle - jest!!! Jeden, zaraz po nim (niej?) drugi, trzeci, czwarty i piąty i szósty - a, nie, to cień😉. Cudowne, olbrzymie bestie, są, szybują zaraz obok nas i nieco dalej. Jak mówi Maya: takie duże że trudno uwierzyć że latają. Kiedy lądują, zupełnie wtapiają się w tło, dlatego pewnie zupełnie nie było ich widać. I zaraz do lotu podrywają się następne, te niestety nieco dalej od nas. Mamy też okazję oglądnąć scenkę rodzajową z życia kondorów. Pisklak-kondor ( że pisklak, widać po kolorze, bo wielkością nie ustępuje dorosłym) po chwili latania przysiadł sobie na skale żeby odpocząć - a może nerwy uspokoić. Siedzi, siedzi - całkiem długo, wcale mu nie spieszno do latania. A tu nagle, tata kondor (tata, sądząc po białym kołnierzu), jak go nie dojrzy, jak się nie wkurzy, jak go nie napadnie i nie zgoni. "A kysz a kysz, lataj szczeniaku- tfu, pisklaku, bo jak się nie nauczysz, to kuzyn Ziutek będzie się z ciebie śmiał! Co to za leniwe pisklę, ach ta dzisiejsza młodzież, ja w twoim wieku marzyłem żeby tak sobie poszybować nad kanionem a ty co??? Że niby poemat układasz??? Co to za fanaberie, lataj, no już!"
    No i młody kondor chcąc nie chcąc nie zakończył poematu i poszybował (ale może przycupnął zaraz za skałką i dokończył), a stary kondor rozsiadł się zadowolony na jego miejscu 😁.
    Po mniej więcej pół godziny kondorom nudzi się zabawa na prądach powietrznych, i odlatują albo roztapiają się w krajobrazie.
    Wracamy odnaleźć naszego kierowcę, i w drodze powrotnej sumiennie obfotografowujemy każdy punkt widokowy. Omawiamy tylko kupienia lokalnego alkoholu - pisco, tłumacząc się chorobą wysokościową.
    Przed nami cały długi dzień - dopiero 10, mimo, że za nami już tyle wzruszeń.
    Read more

  • Day 24

    Trek do Uyo Uyo i gorące źródła

    August 24, 2018 in Peru ⋅ ☀️ 13 °C

    Jako, że wyprawę do kondorów zakończyliśmy wcześnie, a krajobraz kanionu zbudował apetyt na dalszą eksplorację okolicy, po południu postanawiamy wybrać się na krótką wycieczkę do ruin Uyo Uyo, kończąc pławieniem się w gorących źródłach. Nasz hostel nawet oferuje taką wycieczkę z przewodnikiem, ale postanawiamy wybrać się sami testując mapy "maps me" załadowane z sieci.
    Ma być luźno i spokojnie, 3/4 drużyny wyrusza więc w sandałach na modłę peruwiańską.
    Mapy internetowe działają pięknie, pogoda sprzyja, drogę do ruin odnajdujemy więc bez problemu. Po drodze mijamy wesoła lamę biegnąca na swoją własną wycieczkę, a na horyzoncie (bliskim) oczywiście Andy i dymiący Sabancaya.
    Ruiny nie budzą większego zachwytu (kto wie, może jednak trzeba było wybrać się z przewodnikiem), dla poprawienia statystyki wycieczki zdobywamy więc pobliskie wzgórze (mimo protestów M'n'Ms w sandałach).
    Sandały akurat rzeczywiście okazują się pomyłką, ale nie ze względu na trudny teren, tylko na stopień zapiaszczenia drogi, w zasadzie idziemy po kostki w pyle. Za to w stopy wnikają się kolce kaktusów, agaw i innych klujących roślinek których w okół, i w pyle, nie brakuje.
    Słońce zachodzi, wschodzi za to imponujący księżyc niemal w pełni, który uczciwie obfotografowujemy.
    Wreszcie wyczekane źródła - na szczęście otwarte do 6.30.
    Trzeba podjąć ważną decyzję - w lewo czy w prawo, bo kompleksy basenów widać po obu stronach. Informacji o temperaturze wody oczywiście nie ma. Wybieramy te po prawej - są bliżej, więcej basenów i chyba cieszą się większą popularnością.
    Szatnie oczywiście umowne, ale co tam, nie będziemy wydziwiać, chodzi o to żeby jak najszybciej znaleźć się w ciepłym basenie, bo temperatura spada.
    A tu niespodzianka, do najciekawszych basenów trzeba dojść po wiszącym moście, który choć nie jest zrobiony z trawy, kiwa się i ucina zdecydowanie bardziej niż starożytny inkaski.
    Za to po drugiej stronie ciepłe baseny, i widok który wynagradza wiele - po nami rzeka Colca, nad nami kanion, z jednej strony wysoki i strzelisty most kamienny, godny Kotliny Kłodzkiej, a z drugiej dymiący wulkan. A nad wszystkim księżyc w pełni, brakuje tylko jelenia - albo chociaż lamy...
    Wieczór kończymy wyśmienitą kolacją w hostelu - po raz pierwszy w Peru jesteśmy naprawdę zachwyceni jedzeniem - i specjalnym pokazem w planetarium, też w hostelu. O planetarium jest szerzej w osobnym poście, tu napiszę tylko, że jesteśmy tak blisko równika, że rewelacyjnie widać planety, Wenus, Marsa, Jowisza i Saturna, które świecą wielokrotnie jaśniej niż gwiazdy. Poza tym niebo zupełnie inne - w końcu jesteśmy na półkuli południowej. Oczywiście łatwo znaleźć krzyż południa (który wcale nie wygląda jak krzyż) i skorpiona. Inne znaki zodiaku są widoczne przede wszystkim dla osób o dużej gwiezdnej wyobraźni, za to Orion lśni na niebie wszystkimi gwiazdami dużo jaśniej niż na północy!
    Na zakończenie mieliśmy jeszcze okazję pooglądać planety i księżyc przez olbrzymi, profesjonalny teleskop, i chociaż Jowisz niestety schował się za drzewem, pierścienie Saturna widać było przepięknie. Za to księżyc dosłownie oślepił nas blaskiem ( bez znaczenia że odbitym), i jesteśmy przekonani, że wszystkie kratery mamy już na zawsze wypalone na siatkówkach....
    Read more